wtorek, 25 lutego 2014

Dużo katedry i jedzenia.

25.02.2014

            Teraz nie wiem od czego zacząć i nie zaczynam przez to wcale. Muszę, bo już i tak za dużo się nazbierało! Tym razem podsumowanie tygodnia, a nie dnia. Robię już chyba trzecie podejście. Przedwczoraj napisałam: „Ale się nazbierało”, a wczoraj zasnęłam z migającą pionową kreską na białym tle. Ale za to dziś! Dziś się będzie działo. Nie mam wymówki.
            Sprawa polska. Zostawiłam jeden cały świat gdzie indziej i nie w takim uporządkowaniu jakbym chciała. Teraz się wirtualnie łączę z różnymi ludźmi, którzy w większości nie pamiętają nawet jak wyglądam. Tłumaczę tym ludziom, że pojechałam sobie do Francji i zostaję tu do czerwca, a oni często nie łapią tej koncepcji. I tak na przykład jedna Pani, na pytanie kiedy ma konsultacje, odpowiada: „Przedwczoraj”. Opowiadam to potem koledze z tej ławki, którą grzaliśmy przez ostatnie półtora roku na dziennikarstwie, a on mi na to się śmieje i mówi: baba babie babą. Taki jeden krakowski reżyser mówi z kolei, że nie widzi innej opcji – muszę nagrać swój performance i przesłać mu i będziemy rozliczeni. A ja wyobrażam sobie wtedy jak wychodzę nago z tabliczką „Jestem z Polski” na ulice Amiens i płaczę. Tylko kto to nagra? Odpisuję mu, że ja tutaj nie mam nawet znajomych, a co dopiero możliwości technicznych, ale dziękuję, że ma mnie za taką Marinę Abramovic. W końcu pan Karol. Mój mail jest spokojnie na stronę A4. Tłumaczę, że mnie nie ma, że nie mogę nic osobiście, że co my teraz zrobimy i czy coś w ogóle, i czy on rozumie, czy wybaczy, czy powie co muszę, że Francja, że ekonomia, dwa kierunki, nikt mnie nie rozumie, że w przyszłym semestrze też z nim, że może pamięta jakie ja piękne wiersze, że będę się starać. W końcu dodaję, że wiem, że dużo to wszystko zajęło, ale krócej nie mogłam, albo nie umiałam po prostu. Po dwóch dniach, na moje pełne niepokoju wywody, tłumaczenia i pytania, pan Karol odpowiada tak:

----spokojnie,
wszystko da się załatwić,
proszę przesłać, co trzeba
(i zaliczymy)

a potem będzie podobnie
km

Myślę sobie, że pan Karol to jest gość. Na zajęciach zawsze potrafił roztaczać magię. Jedna z nielicznych osób, która nigdy nie czuje potrzeby utrudniania komuś życia. Tym charakteryzują się moim zdaniem ludzie którzy:
a) są szczęśliwi
b) znają swoją wartość i nie muszą nic nikomu udowadniać
Poczułam ten spokój z pierwszego wersu. Pan Karol, myślę, to jednak prawdziwy poeta. Nawet na maila potrafi odpisać wierszem. Przez chwilę znowu czuję, że jestem ponad to, że formalności nie istnieją, że w życiu chodzi o coś więcej. Pan Karol już wcześniej zwykł mi całym sobą o tym przypominać. Trawa, słońce, niebo, szczęście, nie warto. Spokojnie.
Jestem w stanie utrzymać ten stan aż do momentu, w którym wraca do mnie przeświadczenie, że ludzi takich jak pan Karol jest w tej chwili w moim życiu dużo mniej, niż mi to potrzebne. A potem wracam do walki o swoje.
            To była taka anegdotka wstępna, a teraz już będzie o Francji. Zaczęłam zajęcia. Jeszcze nie wszystkie, ale już. Ósma rano. Środa. Wykład jest po angielsku, więc dobra nasza. Ekonomia, ale gościu nie jest pasjonatem. Widać, że woli humanistyczną stronę życia, bo nawet w omówienie wprowadzenia linii produkcyjnej Forda, potrafi wpleść dygresję o Dickensie. I zdziwilibyście się jak niepostrzeżenie! Dużo kicha i wyraźnie chce nas przejąć stanem swojego zdrowia, bo przy każdym kichnięciu omawia swój dzisiejszy ciężki poranek i to jak źle się czuje. Mówi nawet, że odsunie się trochę, bo inaczej to nas w ogóle wszystkich po kolei pozaraża. Francuz w pierwszej ławce przytakuje, aprobując tym samym jego pomysł, a na wszelki wypadek przytyka do ust arkusz papieru i tak już zostaje do końca wykładu. Zabawni ci Francuzi. W połowie nachodzi mnie kryzys i czuję, że nie kontroluję już oczu, ani całej głowy w ogóle. Przerwa. Desperacja popycha mnie do konieczności wypicia kawy. Wkraczam do kafeterii i… czuję się jak w Polsce! Za ladą stoi naburmuszona pani po trwałej ondulacji. Oczywiście w fartuszku. Ma taką minę, że już na wejściu masz wrażenie, że coś zrobiłaś nie tak. Ostatecznie dostaję czarną kawę. Mleka nie ma.
            Weekend. Poznaję trochę ludzi. Pierwszy porządny kac na obczyźnie. Najbardziej chcę tych miejscowych. Po to wybrałam Francję! Gdybym chciała poznać Brazylijczyków, to pojechałabym do Brazylii. Nowopoznani sprzedają mi trochę ciekawostek. Podobno Picardie to najbardziej zamknięty na ludzi z zewnątrz region we Francji. A Amiens to najbardziej zamknięte na ludzi z zewnątrz miasto w Picardie. Francuzi ogólnie podobno są bardzo zamknięci. Także trafiłam w dziesiątkę! Środek tarczy! Mało podróżują. Dużo ludzi, których tu spotykam nigdy nie było za granicą. Podobno są tu też tacy, którzy nigdy nie byli w Paryżu (godzina pociągiem!). Niektórzy pytają mnie czy trudno było mi się nauczyć normalnego alfabetu, bo w Polsce jest cyrylica. Czy Polska należy do Unii Europejskiej. Czy mamy dostęp do morza. Przestaję mieć nadzieję, że ktokolwiek kojarzy gdzie jest Wrocław. Trochę to smutne i zastanawiam się na ile czuliby się u nas podobnie. I czy wiemy faktycznie więcej o świecie, czy tylko tak mi się wydaje. Oczywiście generalizuję. Spotkałam też takich, co to nawet byli w Poznaniu i Warszawie i potrafią powiedzieć „dzień dobry”. Jest też jeden Bułgar, który mówi „zamknij pizdę” - to na przykład naprawdę mnie zaskoczyło. Pytam Silke jak jest tutaj z czarnymi. Silke mówi:
-Mówią, że lepiej być białym, zdrowym i bogaty, niż czarnym, chorym i biednym.
Dużo się klepie tutaj podobno o tolerancji, ale biali Francuzi swoje wiedzą. W urzędach są dwie listy. Jedna z imionami i nazwiskami ludzi, a druga, nieco bardziej tajna, z imionami, nazwiskami i kolorem skóry. To oczywiście nic nie znaczy, jest tak po prostu. Biali raczej nie przyjaźnią się z czarnymi. Mieszane pary nie są mile widziane. To nie tak, że czarny nie może być profesorem. Może, ale musi się starać bardziej. Jeśli ktoś ma wybór pomiędzy białym a czarnym, których kompetencje są porównywalne, zawsze wybierze białego. Takie rzeczy mi tu mówią.
            Skąd wzięłam ludzi? Wzięłam się do roboty nad moim tutejszym życiem towarzyskim zaczynając od couchsurfingu. Nieoczekiwanie, ten portal wypełnił mi pół minionego tygodnia. Spotkałam się najpierw z Clarą, która powiedziała, że chętnie się spotka, bo właśnie rzuciła studia i szuka pracy, więc ma mnóstwo wolnego czasu. Czekała na mnie pod katedrą z butelką piwa i papierosem. Będzie dobrze. Przysiadłam się, od razu wiedziałam że to ona, bo na całym placu katedralnym byłyśmy tylko my dwie. Wyjęła drugie piwo i zaczęłyśmy rozmawiać. O Francji, Francuzach, Amiens, podróżach, co kogo popchnęło do wyjazdów, uczelniach.
-Moi znajomi pytali co robię w weekend. Powiedziałam, że spotykam się z tobą.
-A oni?
-Nic. Pytali po co właściwie. I co zrobię jak nie okażesz się fajna. Ludzie tu są inni. Nie rozumieją, że można się dowiedzieć czegoś ciekawego, poznać ludzi z zewnątrz. Dla nich to dziwne i niepotrzebne.
Niech sobie będą jacy chcą. Ważne jest to, kogo się spotyka, a ja wierzę, że w każdym miejscu na świecie można znaleźć kogoś ciekawego, kto nie wpisuje się w schemat. Tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać. Taka na przykład Clara, która siedzi i narzeka na Francuzów. Jest ich częścią, ale jest zupełnie inna, niż ci, o których mówi. Kiedy to miasto przestało jej wystarczać, spakowała się i wyjechała na miesiąc do Amsterdamu na kurs dla barmanów. Nikt go tutaj nie bierze pod uwagę, bo jest po angielsku (powinien być po francusku, oczywiście), ale Clara mówi, że ma ich w dupie, bo na kursie było świetnie i umie żonglować butelkami.  Chyba obie okazałyśmy się fajne, bo o drugiej w nocy jesteśmy u niej w domu, słuchamy dubstepu i robimy tagliatelle. Moja niebywała orientacja w terenie pozwala mi trafić do domu bez problemu.
            Ciężko mi wstać. Wstaję bardziej, żeby Silke wiedziała, że żyję. Mam chytry plan – zjem coś i wracam do łóżka. Tyle tylko, że kiedy schodzę do kuchni, w drzwiach pojawia się rozpromieniona Silke i oznajmia:
-Nic nie szykuj! Niedziela! Śniadanie na słodko!
Zabijcie mnie. Są croissanty z czekoladą na ciepło i kawa z mlekiem. Wciskam tylko jednego i przysięgam, że oddałabym cały poprzedni wieczór w zamian za to, żeby mieć teraz większą ochotę na to śniadanie. Świeże, ciepłe rogaliki z czekoladą, które rozpływają się w ustach. Prawdziwa kara za nieumiarkowanie. Uciekam na górę, żeby ukończyć moją rekonwalescencję. Zwlekam się około czternastej.
-Będziemy mieć gościa – słyszę
-Czyli kogo? – pytam
-Felix. Jest z Niemiec, napisał do mnie na couchsurfingu i się zgodziłam. Może być miło! Będzie koło 16.
Kolejny fenomen. Silke ma 58 lat, a na drzwiach naszego domu jest naklejka z logiem couchsurfingu. O osiemnastej dzwonek do drzwi. I wszystko się zaczyna. Felix podróżuje na stopa. Studiuje medycynę i ma teraz miesiąc przerwy, a że kocha Francję – oto jest. Uwielbia żeglować. Raz chciał żeglować z kolegą, mieli przepłynąć z jakiegoś ustalonego miejsca, na Bali. Okazało się, że się nie dogadują, a że miał już wykupiony lot powrotny z Bali do Niemiec, stwierdził, że wyrusza na Bali drogą lądową. I tak dalej. Tak mijały nam ostatnie godziny piątku. Silke donosiła co chwilę coś do jedzenia, a my wymienialiśmy spojrzenia znaczące mniej więcej: „ona jest niesamowita”. Zanim Felix przyszedł, widziałam że wygrzebała z szafy różne gry planszowe. Nie były wcale potrzebne. Rozmowa płynęła bez przerwy, aż po dwóch butelkach białego wina, Silke zniknęła w skrytce pod schodami, żeby po chwili wynurzyć się z niej z… końcówką Żubrówki! Jacyś Polacy, kiedyś dawno, przywieźli jej w prezencie. Opowiedziałam o podróży do Rosji, Felix o swoim znajomym, który jest lekarzem w Niemczech. Przez pół tygodnia chodzi w garniturze, jeździ na konferencje, a przez pozostałe dni, mieszka w wiosce, w której wszyscy zajmują się hodowlą i produkcją ekologicznego jedzenia. Ma mały domek, w którym żyje w hipisowskiej komunie, ze swoją dziewczyną i trójką znajomych. Wszystko jest wspólne, a zamiast szamponu używają ziół i popiołu. Potem jeszcze literatura, zwyczaje, różnice między ludźmi. W końcu kładziemy się spać. Cały ten wieczór, oprócz tego, że był niesamowicie przyjemny i wycisnął ze mnie mnóstwo endorfin, spowodował dwie rzeczy. Po pierwsze zbliżył mnie z Silke na tyle, że nawet ucałowała mnie na dobranoc. Po drugie miałam ochotę spakować się i wyruszyć z Felixem w dalszą drogę. Obudził mnie. Tak jakby powiedział: „hej, zapomniałaś co masz robić? Pakuj się! Świat czeka!”. Przypomniałam sobie jak to jest być w drodze. Kiedy poszli spać, otworzyłam komputer i krążyłam po świecie. Niedługo kolejny weekend. Obiecuję sobie, że coś wymyślę.
            W tamtym tygodniu po raz pierwszy weszłam do katedry. Sama. Był słoneczny dzień, dzięki temu w środku było przepięknie. Witrażowe okna zamieniały szare mury w gamę nierównomiernie rozłożonych barw. Momentami pokrywały je tak szczelnie, że trzeba było wpatrywać się dobrą chwilę, żeby uzmysłowić sobie, że to naprawdę światło, a nie farby. Dzięki Felixowi w sobotę trafiłam do katedry po raz drugi. Poprosił Silke, żeby go oprowadziła. Ona wie o katedrze wszystko. Mieszka tu od 30 lat i przez długi czas była przewodnikiem turystycznym po Amiens, dla przyjeżdżających tu grup z Niemiec. Wszystko w katedrze nagle się dla mnie zmienia. Odkrywam ją na nowo. To niesamowite, że kiedy nikt cię nie kieruje, zwracasz uwagę na zupełnie inne rzeczy. Katedra w Amiens ma tysiące swoich własnych tajemnic i specyficznych cech. Przede wszystkim – jest jedną z najwspanialszych budowli gotyckich we Francji. Silke uważa, że jest piękniejsza od paryskiej Notre Dame, a już niepodważalnym jest fakt, że jest od niej dwa razy większa. Jest mniej znana bo jest Katedrą Notre-Dame w Amiens, a nie Katedrą Notre-Dame w Paryżu. I nie ma swojego dzwonnika.
            Pożegnalny lunch. Felix rusza w dalszą drogę. Dlaczego nie żałuję, że tu jestem? Nawet kiedy pada i mam najbardziej beznadziejny dzień z możliwych, to o 20 jest kolacja. Silke jest mistrzem kuchni. Nie mogłam tu trafić lepiej, niż na nią. Reszta też idzie do przodu. Wiele rzeczy dzieje się właśnie dlatego, że tu jestem. Kilku Francuzów dowiedziało się gdzie jest Polska, Silke ma z kim oglądać ulubiony teleturniej, ja mam okazję doznawać czegoś, co  żyjąca od lat na obczyźnie Marta ujęła jako: „codziennie nowe małe upokorzenie”. Jest jeszcze coś. Pozwalam za sobą tęsknić. Kiedy się na to pozwoli, czasami o trzeciej w nocy dostaje się takie wiadomości, za którymi pojechałoby się na drugi koniec świata.

Kino St Leu. To tu słowo "kameralnie" nabrało dla mnie nowego znaczenia. 


Kotełe śpi sobie na moich kolankach. To się nazywa zdobyć zaufanie największego indywidualisty na świecie w tydzień!


Bardzo często tutaj tak to wszystko wygląda. I wtedy wszyscy mówią: "zobaczysz, że w lecie…",
po czym wymieniają co to się tu w lecie nie wyprawia.


Najbardziej rozrywkowa ulica w mieście. A tak poważnie, to wieczorem jest uroczo w dwustu procentach! Po prawej płynie sobie rzeka, a w małych kafejkach siedzi naprawdę pełno ludzi. Kiedy nie pada.


To jest jakieś warzywo zapiekane z szynką w serze. Patrzcie dalej, teraz będzie dużo jedzenia. Pod tym względem naprawdę JEST DOBRZE. <3





Tu akurat Silke mówi, że wieczór niemiecki robimy. Kiełbacha, ziemniak i kapusta. No to się zgodziłam.


Ciasto z wiśniami z naszego ogrodu. 


Piątkowy wieczór, czyli mamy gości. Danie numer jeden. Nie zaprezentuję niestety kolejnych PIĘCIU.
PS: Wszystkie zdjęcia jedzenia pochodzą z minionego tygodnia. Tak - życie jest piękne.


Teraz będzie dużo katedry.

Niebo walczy i prawie całe jest niebieskie tego dnia!


Miałam nie podpisywać, ale jakby ktoś się nie zorientował, to to jest mały chłopiec przed dużymi drzwiami katedry. I bardzo lubię to zdjęcie.


Baczny nawet obserwator może mieć trudność, więc będzie ciekawostka. Witraż zawiera pentagram. Okno wychodzi na północną stronę i nigdy nie wpada przez nie słońce. Po drugiej stronie jest okno z symbolem dobra, przez które słońca wpada (co widać po kolorach na filarze!). I to wszystko oznacza, że dobro wygrywa ze złem. A tak w skrócie: tam jest pentagram. Głównie chodzi mi o pentagram.










Moja ulubiona święta, czyli Rita - święta od spraw trudnych i beznadziejnych!
Chyba nie można mieć gorszej fuchy w zaświatach.
A ja ją tak lubię, bo o niej Jack White śpiewał 
(przyp. red. The White Stripes - White Moon)


Takie ładne kolory były.


I to już naprawdę tak na koniec. Też bardzo je lubię. Celowo nie zamieszczam zdjęcia głównej nawy, bo jak już tu do mnie przyjedziecie, albo kiedyś jak już mnie tu nie będzie i przyjedziecie, to będziecie mogli wejść i zobaczyć ją pierwszy raz. To bardzo miłe uczucie. A to wszystko tutaj, to tak na zachętę.


2 komentarze:

  1. Swietny blog.Wspaniale piszesz,przeczytałem wszystko z zainteresowaniem. Też wybieram się do Amiens w przyszłym tygodniu-odwożę córkę właśnie na erasmusa.Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję! Mam nadzieję, że córce się spodoba. Też pozdrawiam!

      Usuń