poniedziałek, 10 lutego 2014

Amiens, czyli ciężkie początki życia na uchodźstwie.

10.02.2014, Amiens

Jakaś wewnętrzna potrzeba systematyzowania, każe mi zawsze wszystko układać w odpowiedniej kolejności, nadrabiać to, czego nie zdążyłam itd. Próbuję się leczyć, bo to nie jest zaleta. Zaczynam pisać dziś, a nie przedwczoraj i nic tego nie zmieni, dlatego spróbuję o wszystkim po trochę.
Pytanie, które słyszałam przed wyjazdem od przyjaciół, teraz odbija się tutaj echem, wydobywając się z gardeł obcych mi ludzi: dlaczego? Różnie mówię. Najczęściej: a dlaczego nie? Bo co tu tłumaczyć, szczególnie teraz, kiedy już tu jestem. Trochę dlatego, żeby poprzeczka była wyżej, żeby było pod górkę. Żeby samą siebie zmobilizować, popchnąć do działania, sprawdzić. Może też ze względu na kilku ludzi, których ciągle nie potrafię zostawić za sobą, choć wiem, że powinnam.        
Dziś pomyślałam nawet w chwili zrezygnowania, że to chyba znowu moje masochistyczne skłonności. Kto normalny zostawia takich znajomych jak moi i takie miasto jak Wrocław, a wkłada w to francuską pipidówę, w której nikogo nie zna? Stałam na rozdrożu nieznanych mi ulic i zastanawiałam się co ze mną nie tak i po co to wszystko.
Wszyscy wiedzieli od dawna, powoli godziliśmy się z tą myślą, że luty przyniesie rozstanie. Pożegnalna impreza. Niespodzianka. Wszyscy najważniejsi dla mnie ludzie, którzy zbudowali dla mnie ostatnie trzy lata, znaleźli się nagle w jednym miejscu. Po raz tysięczny wtedy przychodzi mi do głowy, że nie znajdę nic lepszego niż to. Nie ma nic lepszego.
Kilka dni wcześniej. Kłodzko. Przyjeżdżam do rodzinnego miasta, ale nie po to co zwykle. Zwykle przyjeżdżam pooddychać. Zobaczyć miejsce, jedyne na świecie, które zagina czasoprzestrzeń. Tym razem przyjeżdżam się pożegnać. Wchodzę do domu. Mama przytula z całej siły i mówi:
-Mam tylko jedno normalne dziecko. Kasię. O nią jedną się nie martwię, ułożyła sobie życie. A Ty i ta siwa wariatka mnie wykończycie i będę przez was o dobre kilka lat krócej żyła.
Uśmiecham się. Znowu się rozjeżdżamy. Gosia powiedziała jej już widocznie, że wyjeżdża do RPA.
-Tato wie? – pytam.
-Powiedziałam mu przez telefon.
-I co on na to?
-A co on może? Powiedział, że na waszą chorobę nie ma lekarstwa.
Uśmiecham się. Jesteśmy chore. Mamy w sobie jakiś wielki niedobór nieznanego pierwiastka.
Jem kolację i zakładam buty.
-Gdzie idziesz? – pyta mama przyłapując mnie z ręką na klamce od wyjściowych drzwi.
-Zobaczyć ostatni raz miasto, w którym zrodziły się sny.
Wszystko na swoim miejscu. Ciemno i cicho. Odległy szum wiatrów nie tamowanych żadnymi murami. Szkoła numer osiem. Barierka, której trzymałam się zjeżdżając na rolkach w dół ulicy. Murek, a na nim ja sprzed czternastu lat. Siadam i nagle jesteśmy jedną i tą samą osobą. Ścieżka do babci, a więc już donikąd. Pomnik radzieckiej gwiazdy, czyli ja starsza i nieodpowiedzialna, litry piwa. Patrzę w stronę kolorowego osiedla, na którym już nikt nie czeka na mnie w jednym z bloków. Zamykam oczy i w oknie świeci się światło. Babcia. Robi herbatę z cytryną. Na pewno tam jest. Otwieram, szyby ciemnieją. Zawracam w stronę miasta. Latarnie odbijają się od brukowych kostek. Most. Kiedyś wypuszczający w przestrzeń dźwięki gitary zamówione przeze mnie. Są już pewnie miliony lat świetlnych stąd, ktoś się nimi teraz delektuje w innej galaktyce. Wracam ze słabą nadzieją, że zamknęłam to miasto, tak jak zamyka się mieszkanie przed daleką podróżą. Posprzątane, poukładane i wyczekujące. Niech nikt go nie używa, żeby nic mnie nie ominęło. Niech ktoś tylko podlewa drzewa.
            Sesja. Gosia przyjeżdża i gdzieś między jednym egzaminem, a drugim prowadzimy nocne życie. Wrocław też próbuję upchnąć gdzieś do wewnątrz, żeby mieć go w sobie jak najwięcej w złych chwilach.
            Myśli znowu przy szóstym lutym. Pożegnalna impreza. Niespodzianka. Tort, wszyscy przebrani za francuzów, bagietki, wieża Eiffela z kartonu. Przedsmak czegoś już nieuniknionego. Nawet nie byłam w stanie się wzruszyć. Wyjeżdżam? Nie, to niemożliwe. Wiem to i rozumiem, ale nie wierzę.
            Lotnisko. Kawa. I nagle on. Kubuś, siuśmajtek, niemowa. Pół metra szczęścia. Nagle jakby wszystko rozumiem. Wyjeżdżam, to znaczy, że kiedy wrócę, on mnie nie rozpozna, będzie mówił pełnymi zdaniami i sikał tam gdzie najczęściej sikają wszyscy duzi ludzie. Nie chciało mi się płakać przy pakowaniu. Ani rano. Ani pijąc ostatnią kawę na polskiej ziemi. Dopiero kiedy małe nóżki drobiły w moją stronę za szybkie kroki. Mój miernik czasu to on właśnie. Nie widzę go tydzień i jestem do tyłu z nowymi słowami, zabawami i znakami. Jak to będzie? Wzięłam go na kolana i wiedziałam, że nic nie rozumie i że będzie tak sobie siedział i pachniał bobasem. Zwilżam mu włosy łzami.
            Lotnisko. Jestem na obrzeżach Paryża. Za dwie godziny autobus do Amiens. Patrzę na zegar. Dochodzę do wniosku, że ludzie wariują właśnie od takich rzeczy. To nienaturalne przemieszczać się o tyle kilometrów w tak krótkim czasie. Zanim nasz umysł zdąży to pojąć i pogodzić się z tą myślą, jesteśmy już w innym świecie. Kiedyś obserwowało się kilometr po kilometrze, jak świat się zmienia. Z każdym naszym krokiem. Dzisiaj sunie się po białym dywanie chmur w nieznane. Czytam. Co jakiś czas przepływa przeze mnie fala gorąca. Czas leci raz za wolno, raz za szybko. Nigdy zadowalająco.
            Autobus. Jestem sama na świecie. Ktoś całkiem nieznany czeka na mnie na przystanku, który i tak przegapię. Póki co kierowca burczy coś do mnie po francusku. Nie rozumiem. W końcu domyślam się, chodzi o bagaże. Mam włożyć z tej strony, którą wskazuje. Szarpię za uchwyt. Nie rusza. Pasażerowie kibicują mi z okien ponaglającymi spojrzeniami. Widzę w lusterku twarz kierowcy. Szarpię. Nic. Nie mogę otworzyć. Wychyla się, burczy. Rozumiem, odwrotnie. Szarpię. Z trudem dźwigam drzwi bagażnika. Kierowca ciągle obserwuje mnie w lusterku. Nie myślę o nim dobrze, po czym zamierzam się do podniesienia mojej trzydziestokilogramowej walizki. Nic przyjemnego. Wyobrażam sobie o ile mniej wysiłku kosztowałoby to tego gbura za kółkiem. Pół godziny później nie wysiadam na odpowiednim przystanku, na którym ktoś na mnie czekał.
            Kobieta, u której mam mieszkać ostatecznie znajduje mnie tam, gdzie jestem, czyli przystanek dalej, po wymianie smsów. Zanim wyciąga rękę przewraca oczami i wzdycha, a ja po raz dwudziesty trzeci zastanawiam się co tu robię. W samochodzie odzyskuje humor, tłumaczy, że oglądała olimpiadę w Soczi i przez to zamieszanie z przystankami, coś ją tam w telewizji niesamowicie omija.
            Dom kociary. Mam na myśli niewiele więcej niż kuwetę w kuchni. Niemka mieszkająca we Francji od trzydziestu lat na pewno nie jest łatwa do rozgryzienia. Wszędzie wszystkiego pełno, ale mój pokój jest przestronny, połączony z łazienką. Nie trzeba więcej. Rozpakowuję rzeczy, z dołu nawoływanie. Schodzę. Na ławie szczelnie wypełnionej szpargałami, stoi butelka białego wina, a obok placek, jakiś w stylu pizzy, czy jak to nazwać. Silke tłumaczy, że wiedziała, że będę głodna po podróży, a sklepy już zamknięte. To miłe. Placek jest tak tłusty, że robi mi się niedobrze. Pewnie to skutek całego dnia, nie tylko tłuszczu. Zapijam winem i jest lepiej. Wychodzę.
            Pierwszy wieczór zagospodarowany. Podobno to dobra wróżba. Przydzielili mi tu mentora. Tak powiedzieli – mentor. Mentor jest rok starszy, twarz aktora, przyjeżdża po mnie na desce i zabiera do znajomych. Gra na gitarze. I jest zimny jak lód. Studenckie Amiens. Nagle znajduję się w mieszkaniu dwóch znajomych mentora. Jest nas wszystkich może pięć osób, z czego z dziewczyn ja tylko. Mają dużo trawy i trzymają ją w miseczce na stole, jak orzeszki. Co jakiś czas ktoś tam sobie sięga i skręca. Wszyscy gadają po francusku i w zasadzie nie zwracają na mnie większej uwagi. Czuję się niezręcznie. Nie mogę wyjść, bo nie wiem gdzie jestem. Droga, którą przyszliśmy była zawiła. Jest późno. Siedzę. Za chwilę mają dołączyć jakieś dziewczyny z Hiszpanii. W końcu są. Biegle mówią po francusku, więc tracę nadzieję, że ktokolwiek się do mnie odezwie. Mówią szybko i mój wewnętrzny translator działa gorzej, niż ten z googli. W końcu ludzie zaczynają się zbierać. Louis – mój mentor, deklaruje, że mnie odprowadzi. Wiadomo, że to konieczne, ale mimo wszystko protestuję dla zasady. Idziemy w trójkę, razem z chłopakiem, którego imienia nie pamiętam. Wybierają złą drogę i okazuje się dużo dłuższa. Pod domem już wiem, że pewnie więcej się nie zobaczymy. Jestem jak niepotrzebny mebel. Moja obecność nie robi żadnej różnicy, a za to trzeba mnie przynieść i odnieść. Nikt nie lubi się przeciążać. W domu przejmuję się, że ciężko będzie tu z kimkolwiek nawiązać bliższy kontakt, skoro ciężko nawiązać nawet konwersację. Przejęcie przerywa sen, który przychodzi nagle. W nocy jest zimno i budzą mnie najmniejsze nawet dźwięki.
            Kryzys. Spacer na uczelnię okazał się strzałem w kolano, bo nie w dziesiątkę. Miał zająć 20 minut. Nie znalazłam kampusu przez kolejne dwie godziny. Żadnych sklepów, żadnych kawiarni. Pustka. Wymarłe miasto. Długie ulice pełne rezydencyjnych kamienic, które na parterze nie mają lokali usługowych. Błądzę wzdłuż i wszerz nieznanych ulic. Piekarnia. Kupuję bułkę. Jedną. Prosiłam o dwie. Oto gdzie jest mój francuski. Nie chcę już być w tej chwili, w której jestem. Zaczepiam chłopaka i pytam o uniwersytet. Mówi, że nie ma takiego w Amiens. Powtarzam. Jednak jest, to ten mój ruski akcent. Tłumaczy mi wszystko, każe wsiąść w autobus. Załatwiam na uczelni co trzeba. Dają mi nawet legitymację i informują, że moje zdjęcie znajdzie się w pamiątkowej księdze absolwentów, jeżeli tylko wyrażę zgodę. Wyrażam, a co mi tam.
            Wsiadam w autobus do centrum. Katedra. Patrzę na nią i ten widok balsamuje zmęczone ciało. Pierwszy dzień powinien być ciężki? Drugi też? A jutro? Upierałam się, że chcę tu przyjechać. Jestem tu z własnej woli. Walczyłam o to. To mi nie daje prawa do niezadowolenia. Przede wszystkim jednak, nie daje to prawa temu miastu do tego, żeby mnie przytłaczać. Dostałam tak solidne pożegnanie, że nie mogę wrócić po tygodniu. Zrezygnować. „Amiens jest piękne” myślę po raz pierwszy. Jakbym chciała to ustalić raz na zawsze, dla wszystkich. Szerokie ulice pokryte kostką, kawiarnie, katedra, rzeka. Trochę mi lepiej, tylko brzuch pusty. Znajduję aptekę, po części samoobsługową i robię pierwsze zakupy. Pasta do zębów i waciki. Najrozsądniej wydanie 40 zł w życiu. Jestem już blisko domu, kiedy decyduję, że mój głód jest już teraz w stanie pokonać barierę językową. Każdą. Wchodzę do kawiarni. Pytam po francusku czy facet mówi po angielsku. Odpowiada, że tak, po czym na moje pytanie czy ma coś normalnego, nie słodkiego, do jedzenia, odpowiada mi francuską wiązanką. Cholera. Wszyscy tu mówią w jedynym słusznym języku. Moja mina chyba mówi wszystko, bo już po chwili rusza łokciami i kwacze, a zaraz potem udaje sardynkę (choć tego bardziej domyślam się po nazwie). Stoję zrezygnowana, jedyna klientka tej klitkowatej kawiarenki, kiedy nagle z okienka kuchni wychyla się kobieta i mówi po francusku, że może zrobić mi naleśnika z szynką i serem. Rozumiem każde jedno jej słowo i jestem na tak.
            Dopiero teraz, kiedy siedzę w ciepłym, z pełnym brzuchem, zaczynam myśleć pozytywnie. Nie ma nic lepszego w smaku, od cudzej dobroci. Pan uśmiecha się zza baru i pyta czy jestem z Hiszpanii.
-Nie
-A czym się martwisz?

-Chyba niczym. Po prostu jestem tu pierwszy dzień.



Natknęłam się na taki artykuł w samolocie, że poważnie zaczęłam się zastanawiać czy wiem co robię i czy mi się kierunki nie pomyliły. Dużo bliżej do Warszawy przecież.





 Dzisiejszy pusty, złowrogi poranek.




Skoro wydali mi legitymację, to już chyba nie ma odwrotu. Tym bardziej, że kiedy wyszłam, wyszło też słońce.




Jeden z pierwszych widoków pt. "Jest nadzieja"




Wieczór, herbatka i małe tęsknoty.




2 komentarze:

  1. Głowa do góry, początki zawsze są trudne ;).
    Amiens, z tego co widzę po tych kilku zdjęciach, to przeurocza francuska miejscowość z tych, w których szybko można się zakochać. A i w razie czego, do Polski blisko. I odwiedzić ktoś może. I Paryż niedaleko ;)

    //AutostopemPoWspomnienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Głowa jest zawsze do góry! Ale czasami trzeba ponarzekać, żeby później można się było z tego pośmiać. Dziękuję za wsparcie, bo chyba tak to można nazwać :)

      Usuń