Jakaś wewnętrzna potrzeba systematyzowania, każe mi zawsze wszystko układać
w odpowiedniej kolejności, nadrabiać to, czego nie zdążyłam itd. Próbuję się
leczyć, bo to nie jest zaleta. Zaczynam pisać dziś, a nie przedwczoraj i nic
tego nie zmieni, dlatego spróbuję o wszystkim po trochę.
Pytanie, które słyszałam przed wyjazdem od przyjaciół, teraz odbija się
tutaj echem, wydobywając się z gardeł obcych mi ludzi: dlaczego? Różnie mówię.
Najczęściej: a dlaczego nie? Bo co tu tłumaczyć, szczególnie teraz, kiedy już
tu jestem. Trochę dlatego, żeby poprzeczka była wyżej, żeby było pod górkę.
Żeby samą siebie zmobilizować, popchnąć do działania, sprawdzić. Może też ze względu na kilku ludzi, których ciągle nie potrafię zostawić za sobą, choć wiem, że powinnam.
Dziś pomyślałam nawet w chwili zrezygnowania, że to chyba znowu moje
masochistyczne skłonności. Kto normalny zostawia takich znajomych jak moi i
takie miasto jak Wrocław, a wkłada w to francuską pipidówę, w której nikogo nie
zna? Stałam na rozdrożu nieznanych mi ulic i zastanawiałam się co ze mną nie
tak i po co to wszystko.
Wszyscy wiedzieli od dawna, powoli godziliśmy się z tą myślą, że luty
przyniesie rozstanie. Pożegnalna impreza. Niespodzianka. Wszyscy najważniejsi
dla mnie ludzie, którzy zbudowali dla mnie ostatnie trzy lata, znaleźli się
nagle w jednym miejscu. Po raz tysięczny wtedy przychodzi mi do głowy, że nie
znajdę nic lepszego niż to. Nie ma nic lepszego.
Kilka dni wcześniej. Kłodzko. Przyjeżdżam do rodzinnego miasta, ale nie po
to co zwykle. Zwykle przyjeżdżam pooddychać. Zobaczyć miejsce, jedyne na
świecie, które zagina czasoprzestrzeń. Tym razem przyjeżdżam się pożegnać.
Wchodzę do domu. Mama przytula z całej siły i mówi:
-Mam tylko jedno
normalne dziecko. Kasię. O nią jedną się nie martwię, ułożyła sobie życie. A Ty
i ta siwa wariatka mnie wykończycie i będę przez was o dobre kilka lat krócej
żyła.
Uśmiecham się.
Znowu się rozjeżdżamy. Gosia powiedziała jej już widocznie, że wyjeżdża do RPA.
-Tato wie? –
pytam.
-Powiedziałam mu
przez telefon.
-I co on na to?
-A co on może?
Powiedział, że na waszą chorobę nie ma lekarstwa.
Uśmiecham się. Jesteśmy
chore. Mamy w sobie jakiś wielki niedobór nieznanego pierwiastka.
Jem kolację i
zakładam buty.
-Gdzie idziesz? –
pyta mama przyłapując mnie z ręką na klamce od wyjściowych drzwi.
-Zobaczyć ostatni
raz miasto, w którym zrodziły się sny.
Wszystko na swoim
miejscu. Ciemno i cicho. Odległy szum wiatrów nie tamowanych żadnymi murami.
Szkoła numer osiem. Barierka, której trzymałam się zjeżdżając na rolkach w dół
ulicy. Murek, a na nim ja sprzed czternastu lat. Siadam i nagle jesteśmy jedną
i tą samą osobą. Ścieżka do babci, a więc już donikąd. Pomnik radzieckiej
gwiazdy, czyli ja starsza i nieodpowiedzialna, litry piwa. Patrzę w stronę
kolorowego osiedla, na którym już nikt nie czeka na mnie w jednym
z bloków. Zamykam oczy i w oknie świeci się światło. Babcia. Robi herbatę
z cytryną. Na pewno tam jest. Otwieram, szyby ciemnieją. Zawracam w stronę
miasta. Latarnie odbijają się od brukowych kostek. Most. Kiedyś wypuszczający w
przestrzeń dźwięki gitary zamówione przeze mnie. Są już pewnie miliony lat świetlnych
stąd, ktoś się nimi teraz delektuje w innej galaktyce. Wracam ze słabą
nadzieją, że zamknęłam to miasto, tak jak zamyka się mieszkanie przed daleką
podróżą. Posprzątane, poukładane i wyczekujące. Niech nikt go nie używa, żeby
nic mnie nie ominęło. Niech ktoś tylko podlewa drzewa.
Sesja. Gosia przyjeżdża i gdzieś
między jednym egzaminem, a drugim prowadzimy nocne życie. Wrocław też próbuję
upchnąć gdzieś do wewnątrz, żeby mieć go w sobie jak najwięcej w złych
chwilach.
Myśli znowu przy szóstym lutym. Pożegnalna
impreza. Niespodzianka. Tort, wszyscy przebrani za francuzów, bagietki, wieża Eiffela
z kartonu. Przedsmak czegoś już nieuniknionego. Nawet nie byłam w stanie
się wzruszyć. Wyjeżdżam? Nie, to niemożliwe. Wiem to i rozumiem, ale nie
wierzę.
Lotnisko. Kawa. I nagle on. Kubuś,
siuśmajtek, niemowa. Pół metra szczęścia. Nagle jakby wszystko rozumiem.
Wyjeżdżam, to znaczy, że kiedy wrócę, on mnie nie rozpozna, będzie mówił
pełnymi zdaniami i sikał tam gdzie najczęściej sikają wszyscy duzi ludzie. Nie
chciało mi się płakać przy pakowaniu. Ani rano. Ani pijąc ostatnią kawę na
polskiej ziemi. Dopiero kiedy małe nóżki drobiły w moją stronę za szybkie
kroki. Mój miernik czasu to on właśnie. Nie widzę go tydzień i jestem do tyłu
z nowymi słowami, zabawami i znakami. Jak to będzie? Wzięłam go na kolana
i wiedziałam, że nic nie rozumie i że będzie tak sobie siedział i pachniał
bobasem. Zwilżam mu włosy łzami.
Lotnisko. Jestem na obrzeżach
Paryża. Za dwie godziny autobus do Amiens. Patrzę na zegar. Dochodzę do
wniosku, że ludzie wariują właśnie od takich rzeczy. To nienaturalne
przemieszczać się o tyle kilometrów w tak krótkim czasie. Zanim nasz umysł
zdąży to pojąć i pogodzić się z tą myślą, jesteśmy już w innym świecie.
Kiedyś obserwowało się kilometr po kilometrze, jak świat się zmienia.
Z każdym naszym krokiem. Dzisiaj sunie się po białym dywanie chmur w
nieznane. Czytam. Co jakiś czas przepływa przeze mnie fala gorąca. Czas leci
raz za wolno, raz za szybko. Nigdy zadowalająco.
Autobus. Jestem sama na świecie.
Ktoś całkiem nieznany czeka na mnie na przystanku, który i tak przegapię. Póki
co kierowca burczy coś do mnie po francusku. Nie rozumiem. W końcu domyślam
się, chodzi o bagaże. Mam włożyć z tej strony, którą wskazuje. Szarpię za
uchwyt. Nie rusza. Pasażerowie kibicują mi z okien ponaglającymi
spojrzeniami. Widzę w lusterku twarz kierowcy. Szarpię. Nic. Nie mogę otworzyć.
Wychyla się, burczy. Rozumiem, odwrotnie. Szarpię. Z trudem dźwigam drzwi
bagażnika. Kierowca ciągle obserwuje mnie w lusterku. Nie myślę o nim dobrze,
po czym zamierzam się do podniesienia mojej trzydziestokilogramowej walizki.
Nic przyjemnego. Wyobrażam sobie o ile mniej wysiłku kosztowałoby to tego gbura
za kółkiem. Pół godziny później nie wysiadam na odpowiednim przystanku, na
którym ktoś na mnie czekał.
Kobieta, u której mam mieszkać
ostatecznie znajduje mnie tam, gdzie jestem, czyli przystanek dalej, po
wymianie smsów. Zanim wyciąga rękę przewraca oczami i wzdycha, a ja po raz
dwudziesty trzeci zastanawiam się co tu robię. W samochodzie odzyskuje humor,
tłumaczy, że oglądała olimpiadę w Soczi i przez to zamieszanie
z przystankami, coś ją tam w telewizji niesamowicie omija.
Dom kociary. Mam na myśli niewiele
więcej niż kuwetę w kuchni. Niemka mieszkająca we Francji od trzydziestu lat na
pewno nie jest łatwa do rozgryzienia. Wszędzie wszystkiego pełno, ale mój pokój
jest przestronny, połączony z łazienką. Nie trzeba więcej. Rozpakowuję
rzeczy, z dołu nawoływanie. Schodzę. Na ławie szczelnie wypełnionej szpargałami,
stoi butelka białego wina, a obok placek, jakiś w stylu pizzy, czy jak to
nazwać. Silke tłumaczy, że wiedziała, że będę głodna po podróży, a sklepy już
zamknięte. To miłe. Placek jest tak tłusty, że robi mi się niedobrze. Pewnie to
skutek całego dnia, nie tylko tłuszczu. Zapijam winem i jest lepiej. Wychodzę.
Pierwszy wieczór zagospodarowany.
Podobno to dobra wróżba. Przydzielili mi tu mentora. Tak powiedzieli – mentor.
Mentor jest rok starszy, twarz aktora, przyjeżdża po mnie na desce i zabiera do
znajomych. Gra na gitarze. I jest zimny jak lód. Studenckie Amiens. Nagle
znajduję się w mieszkaniu dwóch znajomych mentora. Jest nas wszystkich może
pięć osób, z czego z dziewczyn ja tylko. Mają dużo trawy i trzymają
ją w miseczce na stole, jak orzeszki. Co jakiś czas ktoś tam sobie sięga i
skręca. Wszyscy gadają po francusku i w zasadzie nie zwracają na mnie większej
uwagi. Czuję się niezręcznie. Nie mogę wyjść, bo nie wiem gdzie jestem. Droga,
którą przyszliśmy była zawiła. Jest późno. Siedzę. Za chwilę mają dołączyć
jakieś dziewczyny z Hiszpanii. W końcu są. Biegle mówią po francusku, więc
tracę nadzieję, że ktokolwiek się do mnie odezwie. Mówią szybko i mój
wewnętrzny translator działa gorzej, niż ten z googli. W końcu ludzie
zaczynają się zbierać. Louis – mój mentor, deklaruje, że mnie odprowadzi.
Wiadomo, że to konieczne, ale mimo wszystko protestuję dla zasady. Idziemy w
trójkę, razem z chłopakiem, którego imienia nie pamiętam. Wybierają złą
drogę i okazuje się dużo dłuższa. Pod domem już wiem, że pewnie więcej się nie
zobaczymy. Jestem jak niepotrzebny mebel. Moja obecność nie robi żadnej różnicy,
a za to trzeba mnie przynieść i odnieść. Nikt nie lubi się przeciążać. W domu
przejmuję się, że ciężko będzie tu z kimkolwiek nawiązać bliższy kontakt,
skoro ciężko nawiązać nawet konwersację. Przejęcie przerywa sen, który
przychodzi nagle. W nocy jest zimno i budzą mnie najmniejsze nawet dźwięki.
Kryzys. Spacer na uczelnię okazał
się strzałem w kolano, bo nie w dziesiątkę. Miał zająć 20 minut. Nie znalazłam
kampusu przez kolejne dwie godziny. Żadnych sklepów, żadnych kawiarni. Pustka.
Wymarłe miasto. Długie ulice pełne rezydencyjnych kamienic, które na parterze
nie mają lokali usługowych. Błądzę wzdłuż i wszerz nieznanych ulic. Piekarnia.
Kupuję bułkę. Jedną. Prosiłam o dwie. Oto gdzie jest mój francuski. Nie chcę
już być w tej chwili, w której jestem. Zaczepiam chłopaka i pytam o
uniwersytet. Mówi, że nie ma takiego w Amiens. Powtarzam. Jednak jest, to ten
mój ruski akcent. Tłumaczy mi wszystko, każe wsiąść w autobus. Załatwiam na
uczelni co trzeba. Dają mi nawet legitymację i informują, że moje zdjęcie
znajdzie się w pamiątkowej księdze absolwentów, jeżeli tylko wyrażę zgodę.
Wyrażam, a co mi tam.
Wsiadam w autobus do centrum.
Katedra. Patrzę na nią i ten widok balsamuje zmęczone ciało. Pierwszy dzień
powinien być ciężki? Drugi też? A jutro? Upierałam się, że chcę tu przyjechać.
Jestem tu z własnej woli. Walczyłam o to. To mi nie daje prawa do
niezadowolenia. Przede wszystkim jednak, nie daje to prawa temu miastu do tego,
żeby mnie przytłaczać. Dostałam tak solidne pożegnanie, że nie mogę wrócić po
tygodniu. Zrezygnować. „Amiens jest piękne” myślę po raz pierwszy. Jakbym
chciała to ustalić raz na zawsze, dla wszystkich. Szerokie ulice pokryte
kostką, kawiarnie, katedra, rzeka. Trochę mi lepiej, tylko brzuch pusty.
Znajduję aptekę, po części samoobsługową i robię pierwsze zakupy. Pasta do
zębów i waciki. Najrozsądniej wydanie 40 zł w życiu. Jestem już blisko domu,
kiedy decyduję, że mój głód jest już teraz w stanie pokonać barierę językową.
Każdą. Wchodzę do kawiarni. Pytam po francusku czy facet mówi po angielsku.
Odpowiada, że tak, po czym na moje pytanie czy ma coś normalnego, nie
słodkiego, do jedzenia, odpowiada mi francuską wiązanką. Cholera. Wszyscy tu
mówią w jedynym słusznym języku. Moja mina chyba mówi wszystko, bo już po
chwili rusza łokciami i kwacze, a zaraz potem udaje sardynkę (choć tego
bardziej domyślam się po nazwie). Stoję zrezygnowana, jedyna klientka tej
klitkowatej kawiarenki, kiedy nagle z okienka kuchni wychyla się kobieta i
mówi po francusku, że może zrobić mi naleśnika z szynką i serem. Rozumiem
każde jedno jej słowo i jestem na tak.
Dopiero teraz, kiedy siedzę w
ciepłym, z pełnym brzuchem, zaczynam myśleć pozytywnie. Nie ma nic
lepszego w smaku, od cudzej dobroci. Pan uśmiecha się zza baru i pyta czy
jestem z Hiszpanii.
-Nie
-A czym się
martwisz?
-Chyba niczym. Po
prostu jestem tu pierwszy dzień.
Natknęłam się na taki artykuł w samolocie, że poważnie zaczęłam się zastanawiać czy wiem co robię i czy mi się kierunki nie pomyliły. Dużo bliżej do Warszawy przecież.
Dzisiejszy pusty, złowrogi poranek.
Skoro wydali mi legitymację, to już chyba nie ma odwrotu. Tym bardziej, że kiedy wyszłam, wyszło też słońce.
Jeden z pierwszych widoków pt. "Jest nadzieja"
Wieczór, herbatka i małe tęsknoty.
Głowa do góry, początki zawsze są trudne ;).
OdpowiedzUsuńAmiens, z tego co widzę po tych kilku zdjęciach, to przeurocza francuska miejscowość z tych, w których szybko można się zakochać. A i w razie czego, do Polski blisko. I odwiedzić ktoś może. I Paryż niedaleko ;)
//AutostopemPoWspomnienia
Głowa jest zawsze do góry! Ale czasami trzeba ponarzekać, żeby później można się było z tego pośmiać. Dziękuję za wsparcie, bo chyba tak to można nazwać :)
Usuń