czwartek, 13 lutego 2014

Girard. Wszystko wiem.

13.02.2014

Można kogoś sobie wyobrażać w określony sposób, a potem spotkać go i stwierdzić, że nie zawiódł naszych oczekiwań. Zupełnie inaczej jest jednak kiedy spotykamy kogoś i okazuje się, że nasze oczekiwania znacznie przerasta.
Jean-Louis Girard. To nazwisko od początku brzmiało jak dobra wróżba. W moim, wolnym tłumaczeniu oznaczało „nadzieja”.
Czekałam więc od jedenastej pod pokojem 320, jak wierny pies na dokładkę karmy.  Pukam. Zamknięte. Pusty, wąski korytarz i jedna z tych chwil, kiedy nie wiesz nawet jak masz stać, bo każda pozycja jest głupia i nienaturalna. Cała sytuacja oczekiwania w tym korytarzu była w ogóle nienaturalna. Każdy przechodzący mężczyzna wydaje się być nim. Gdyby to był film, tu nastąpiłoby to sztampowe ujęcie zegara, na którym tyka sekundnik. Nadciąga kolejny potencjalny Girard. Uśmiecham się porozumiewawczo, aż w końcu ten uśmiech wyciska z niego „bonjour”, daje mu nagłą pewność, że gdzieś żeśmy się już widocznie widzieli. Odpowiadam, ale niewiele to daje. Wymija mnie i zostawia sam na sam z błyszczącą tabliczką „320”. Jest. W końcu jest. Idzie z kluczem. Siwy pan w okularach z kluczem w ręku. Jego zdeterminowane kroki upewniają mnie, że za chwilę wetknie go w tą właściwą dziurkę od klucza. Postępuje zgodnie z tokiem moich myśli. Otwiera drzwi.
-Na kogo pani czeka?
-Na Monsieur Girard.
-O. A jego nie ma, widzi pani. Umawiał się z panią?
Owszem, umawiał. Skoro się umawiał, to mam wejść, usiąść, czuć się jak u siebie. Mam w każdym razie czekać. Potem coś mi jeszcze chyba opowiada, ale moja już i tak przesunięta do granic możliwości bariera językowa, pozwala tylko na bezradny uśmiech i jakieś ostatnie potakiwania.
-Jest i pan Girard! – słyszę po chwili i odwracam się w stronę drzwi.
            W drzwiach stoi odpowiedź na każde moje pytanie. Nie mówmy nic, postójmy tak sobie. W jednej chwili rozumiem, dlaczego pan Girard nie zrobił kariery aktorskiej.  Wygląda jak Johnny Depp. Johnny Depp nie szuka dublera. W zasadzie wygląda lepiej. Starzeje się w taki sposób, w jaki Johnnemu nie udaje się tego robić. W zmarszczkach na jego czole, jak w okopach, kryje się powściągliwa mądrość i tajemnica. Jest jak ostatni czystej krwi Indianin, który zjawił się tu dziś, bo wiatr przyniósł mu wieści o moim życiowym zagubieniu. Bijący z jego czarnych jak węgiel oczu blask młodości, nie próbuje przebijać się na siłę przez powłokę dojrzałości. Jest w nich jakiegoś rodzaju determinacja, przenikliwość. Tu nie trzeba niczego udowadniać. Gęste, błyszczące włosy opadają na marynarkę. Swobodne, czarne bez wyjątku. Mocne. Jest jednym z ludzi, których spojrzenie daje poczucie, że wiedzieli o tobie wszystko jeszcze zanim przekroczyłaś próg ich drzwi. Widok jest tak przyjemnie zaskakujący, że przez chwilę zapominam po co przyszłam.
            Takie rzeczy w instytucie ekonomii? Powiew świeżości, który wniósł do pokoju 320 sprawił, ze zeszło ze mnie powietrze. Spojrzeliśmy na siebie i kości zostały rzucone, nie ma odwrotu. Nie wiem jak Monsieur Girard, ale ja byłam dobrej myśli.  On chyba zresztą też, bo na jego widok momentalnie przestałam wyglądać jak 49 smutków. Oczy rozbłysły mi jak na widok słodyczy, po które wystarczy sięgnąć. Zawsze miałam słabość do Indian. Choć ta chwila wydaje się być wiecznością przez obszerność opisu, w rzeczywistości stał w drzwiach jakieś trzy sekundy, dając mi czas na uchylenie się przed ciosem, jaki wymierzył mi los przydzielając takiego koordynatora. Usiedliśmy.
-Więc? – zapytał rozparty na krześle. Jego swoboda zaczęła i mnie się udzielać.
-To ja – powiedziałam, chyba zapominając, że pierwsze wrażenie to klucz do sukcesu.
-Świetnie. Więc?
-…
-O co chciałaby mnie pani zapytać?
-Ja… W zasadzie nic nie wiem. – wyjęłam kartkę z przedmiotami i przesunęłam w jego stronę, jakby to miało dopełnić braki w mojej wypowiedzi – nie wiem na przykład…. Chodzi o to, że… Jeśli chodzi o punkty…
Pauza. Nabieram powietrza i przystępuję do kolejnego ataku.
-Chodzi o to… Czy moglibyśmy rozmawiać po angielsku?
-Nie. – Monsieur Girard wlepia we mnie czarne węgielki i wyczekuje z założonymi rękami aż się z tym pogodzę. Nie ma w tej jego upartości nic wyniosłego, ani złośliwego.  Jego wesołe i szczere spojrzenie zachęca do kolejnych prób. Nie zrażam się, mimo że nie ułatwia mi wcale sprawy. Wyczuwam we wszystkim co robi dobre intencje. Dalsze pertraktacje przebiegają ciężko, ale rzeczowo. Ostatecznie wiem już prawie wszystko.
            Jean-Louis Girard poświęcił mi godzinę swojego życia. Więcej go nie spotkam. Kazał mi wypełnione dokumenty, na których niezbędny jest jego podpis, włożyć w odpowiednim pokoju do przegródki z jego nazwiskiem. Historia krótsza niż żywot muszki owocówki. Siadam na parterze instytutu. Przypominam sobie, jak kilka minut temu przemierzaliśmy te korytarze, w pogoni za cennymi dla mnie informacjami.
-A ty co? Zajmujesz się teraz oprowadzaniem studentów? – pyta Girarda w windzie jakiś kolega po fachu. Indianin uśmiecha się tylko. Powoli uświadamiam sobie, że Monsieur Girard miał tylko podpisać mi papier. Struktura. Jest w niej wysoko. W jego obowiązkach nie leży bieganie po instytucie i układanie semestru uchodźcom ze wschodu. Dlatego ludzie tak na nas dziwnie patrzą, kiedy suniemy ramię w ramię po błękitnej tafli wykładziny parteru, kiedy błądzimy wzrokiem po tablicach, wytykamy sobie różne na nich rzeczy palcami, ściągamy brwi w zastanowieniu. Sięgnęłam po informacje na najwyższą półkę. Nikt nas nie spławia, wszystkie panie z sekretariatów stają na głowie i przeglądają ochoczo kolorowe segregatory. Monsieur Girard przyznaje, że niełatwo się tu połapać – sam ma problemy. Obmyśla wszystko. Gramy w jednej drużynie. Układa mi w głowie co mam robić (jest pierwszym Francuzem, który mówi do mnie wolno i wyraźnie). Tłumaczy od początku do końca. W końcu pyta:
-Wszystko rozumiesz?
A ja wszystko rozumiem. Żałuję, że wszystko zrozumiałam, bo zaraz potem mnie zostawia. Siedzę na parterze instytutu, archiwizuję wydarzenia. Właśnie porównywałam go do znanego aktora, kiedy pojawił się nad ekranem mojego komputera. Pędzi w płaszczu do wyjścia, włosy unoszą się w akcie wolności przy każdym kolejnym kroku. W usta wetknięty ma długopis, jakby uchwycił go gdzieś w locie, ale konieczność dalszych działań nie przewiduje czasu na przełożenie go nigdzie indziej. Nie patrzy i ja też nie patrzę. Wiem już wszystko. Siedzę w instytucie z cząstką jego determinacji, która spłynęła gdzieś na mnie, między jednym a drugim zakrętem korytarza. A on wychodzi z moim „merci”, którym obdarzyłam go na sam koniec w najszczerszym akcie wdzięczności. To nam wszystkim wystarcza.

            Dalej pada i jest szaro. Tyle się dziś dowiedziałam, że idę w nagrodę na naleśnika z czekoladą. Nie ma to jak zasłużyć. Pada. Krążę uliczkami,  ale są na tyle szare i mokre, że nie ma lepszego celu niż autobus. Mijam miejsca, które miałyby sens, gdyby było je z kim odkrywać.  Kino. Jaki to jest poziom alternatywy, jeżeli w tutejszym kinie na okładce ulotki z programem, znajduje się kadr z polskiego filmu pt. „Ida”?  Robi mi się bezpiecznie na ten widok i myślę, że może jutro…



dajcie wiosny.




To właśnie jedna z tych rzeczy, co są, tylko trzeba uważnie patrzeć. Polski film z francuskimi napisami. Czemu nie.

1 komentarz:

  1. Girard to taki Wiedzmin Czarny. Zawsze mialam lekka slabosc do tego imienia.
    Girar na Ekonomicznym to jak manna z nieba, wino w Kanie lub golab w garsci.
    Takie rzeczy sie po prostu nie zdarzaja.

    OdpowiedzUsuń