poniedziałek, 3 listopada 2014

wracam tu.

            Wróciłam. Dosłownie i w przenośni. Jakoś tak się wszystko potoczyło, że nie udało mi się żadnym postem podsumować Francji, ani nawet żadnym postem jej opuścić. Nauczona doświadczeniem wiem, że tego nie nadrobię i obiecywanie tego samej sobie, a tym bardziej Wam, jest bez większego sensu. Znów jestem we Wrocławiu i egzystuję w zasadzie na powierzchni może 30 km2 i to wszystko.
            Powrót nie był wcale straszny. Większość znajomych porozjeżdżała się z Amiens na kilka dni czy tygodni przede mną, więc wyjeżdżałam w zasadzie z już pustego miasta. We Wrocławiu spadła na mnie tona dokumentów do wypełnienia i ta biurokracja ciągnęła się za mną przez całe wakacje. Z perspektywy czasu smutno mi się myśli o lipcu i sierpniu, bo rozlewa mi się w myślach w jakąś czarną plamę. Chyba niewiele się tam działo. Podróżowałam jedynie po pustych korytarzach Uniwersytetu Ekonomicznego w poszukiwaniu ludzi, których tam nie było, próbując otwierać gabinety, które zawsze okazywały się zamknięte. Wrzesień. Wrzesień to było trochę potu i łez, popadanie w jakieś skrajne nastroje i taki ogólny bezsens życia, bo trzeba było dokończyć pracę licencjacką, a tu nagle okazało się, że nawet pisanie na samodzielnie wybrany temat, o rzeczach, które się lubi i które są gdzieś tam ważne, niekoniecznie jest na szczycie piramidy życiowych przyjemności. I w ogóle taki wielki umysł i aktywny człowiek ma nagle się skupić na jednym - nie łatwo! Ostatecznie obroniłam się, moją pracę przeczytałam w zasadzie jako jedyna, sama zatwierdziłam ją do druku i w ogóle wszystko robiłam na ostatnią chwilę i sama, sama, sama. Mój własny promotor nie stawił się na obronie i działy się jeszcze różne inne cuda, a potem wszystko się udało, skończyło i już nie ma znaczenia. Teraz jest listopad, a ja zaczynam pisać kolejny licencjat. Ale...
            Jest to listopad, na który czekałam od maja! To właśnie wtedy, mieszkając jeszcze we Francji, kupiłam bilet na koncert Jacka White’a w Brukseli i to właśnie wtedy wykupiłam tani lot w dwie strony. Jakiś czas temu okazało się, że jego trasa się powiększa i że zagra w Krakowie. Wzięłam to za dobrą kartę, że ogłosili dodatkowe terminy tak późno – dzięki temu zobaczę Brukselę, inaczej na pewno zdecydowałabym się na Kraków, bo blisko, taniej, łatwiej. Niezależnie od pogody i od wszystkiego innego już teraz mogę uznać, że wyjazd będzie super. Jeśli tylko uda mi się tam dotrzeć i wrócić, a pomiędzy tymi dwoma usłyszeć (po raz trzeci!) Whita – nie może być źle.

             Rzadko podróżuję całkiem sama za granicę (nie licząc całej Francji). Do tej pory zawsze przynajmniej ktoś gdzieś na mnie czekał. Tym razem będzie znowu żywioł (chociaż plany już ruszyły i się tworzą). Ruszam na Brukselę na całe dni sześć i wykorzystam je jak trzeba, a potem wszystko tutaj popolecam, co tylko będzie tego warte. Od dawna mnie ciągnie z powrotem gdzieś w świat i nawet tym małym, krótkim, mało dzikim tygodniem cieszę się strasznie. Bo będzie nowe i inne i ładne i smaczne. Trochę już poczytałam i kilka cudownych ludzi, kiedy zwróciłam się do nich z pytaniami, odpisało mi przekraczając wszelkie oczekiwania. Uciekajcie od smutnych ludzi! Zostało jeszcze trochę tych po drugiej stronie barykady. Trzymajcie kciuki za mnie, za Brukselę i za Jacka. A najlepiej za wszystko na raz. I tym razem do rychłego, mam nadzieję!

wtorek, 8 kwietnia 2014

po trochę o wszystkim.


            Z racji tego, że ostatnio były przewodniki i poważne refleksje, najwyższy czas spuścić trochę z tonu. Najłatwiejszym na to sposobem okazuje się to co zwykle, czyli opisanie rzeczywistości. Od weekendu w Paryżu minęło dużo, dużo dni i muszę przyznać, że prawie wszystkie były słoneczne. Ja na pohybel przesileniu i wszelkim innym przeciwnościom, odzyskałam siły witalne. Może po prostu zaaklimatyzowałam się tutaj i już nie potrzebuję dużo leżeć i jeść słodyczy.
            Wrócę jednak jeszcze na chwilę do Paryża, bo jest kilka perełek, których nie dało się wcisnąć w przewodnik. Po pierwsze – nasz Francuz, który użyczył nam materaca. W podróży najbardziej kocham poznawanie ludzi. Głównie dlatego, że są jeszcze wśród nich tacy, którzy po prostu krążą gdzieś poza granicami naszej wyobraźni. Poznajesz kogoś takiego i myślisz: cholera, nie przypuszczałem, że ktoś taki może istnieć. To trochę jak zderzenie się z postacią, której nie bylibyśmy w stanie stworzyć. Poznanie Vincenta, to było z kolei chyba zderzenie się z asteroidą. Vincent, jak trafnie zauważyła moja siostra, był jak kot. Z pozoru o leniwym usposobieniu, egzystujący bez pośpiechu, stawiający przeciągłe i delikatne kroki, znienacka wykonywał ruch tak energiczny i zwinny, że nikt by się tego nie spodziewał, a my podskakiwałyśmy w zaskoczeniu. Vincent miał wykreowany całkowicie przypadkowo wizerunek, na który niektórzy ludzie pracują latami.  Mianowicie we wszystkim, co go dotyczyło był jakiś artyzm. W dziurach w bluzce, w bazgrołach na porozrzucanych po pokoju kartkach, nawet w klatce schodowej prowadzącej do jego mieszkania. Jakby nieświadomie przyciągał do siebie wszystko to, co ma w sobie jakikolwiek pierwiastek mistyczności. Cały opis jego postaci koronuje jednak wiedza o tym kim jest Vincent. Kiedy Wam powiem, zrozumiecie, że mało jest na tym świecie bardziej alternatywnych rzeczy. Vincent jest żonglerem. Tak więc spędziłyśmy dwie noce z żonglerem, w pokoju dwa na dwa metry. Wieczór numer jeden. Łazienka. Zakładam piżamę, taką co jest piżamą podróżniczą i na wszelkie warunki i temperatury. I wtedy coś sobie uświadamiam. Jest to piżama, którą kupiła mi kiedyś mama. Kiedy mama przeczyta dalszy ciąg, pewnie znowu powie mi potem przez telefon, że wypisuję straszne pierdoły na tym blogu. Powie tak, choć nie da się zaprzeczyć, że to naprawdę ona sprezentowała mi wraz z tą piżamą, chwilę zadumy w ciasnej paryskiej toalecie. Spojrzałam bowiem na moje długie szare spodnie, w których miałam już za chwilę zaprezentować się żonglerowi poznanemu godzinę temu. Spojrzałam i wyczytałam treść dawno już zapomnianą. Spodnie są bowiem pokryte powtarzającym się jak mantra napisem: „I love boys”. Przeliczyłam w ilu krokach uda mi się przemierzyć pokój i ukryć się pod kołdrą. No dobra. Nie było wyboru. Vincent jednak, zamiast robić z moich spodni lekturę, powiedział:
-Teraz coś specjalnie dla ciebie. Żongluję sześcioma!
I już po chwili powietrze przecinać zaczęły zwinne białe kulki, aż któraś w końcu rąbnęła o podłogę. Vincent potem zgasił światło i włączył Coco Rosie. Powiedział, że to specjalnie dla nas na dobranoc. Napisałam mu więc na pożegnanie granatowym markerem: „dobranoc” na lustrze, bo kolekcjonował tam takie właśnie różne słowa po obcemu. Może i spędziłybyśmy z Vincentem trochę więcej czasu, gdyby nie fakt, że w każdej wolnej chwili oddawał się żonglowaniu, jak namiętnej kochance. I tyle Vincenta widziałyśmy.
Ostatni dzień w Paryżu. Spotykamy się z chłopakiem z Amiens, który pracuje w Paryżu. Nie zgadniecie co robi! Pracuje w cyrku. Jest żonglerem. Cała sytuacja sprawia, że zaczynamy Francuzów utożsamiać z pasją żonglowania. Romain – a więc nasz żongler numer dwa – na wieść o tym, że mieszkamy u żonglera śmieje się i mówi, że teraz pewnie myślimy, że we Francji każdy żongluje. Po chwili robi się jednak znacznie poważniejszy i pyta:
- A iloma kulkami żongluje ten wasz Vincent?
- Sześcioma – odpowiadamy
- Ja potrafię siedmioma.
I to ucina wszelkie dalsze dyskusje.
            Powrót do Amiens. Słońce. Cisza. Znowu cisza. Ten spokój tutaj sprawia, że kiedy idę na kawę z mlekiem do McCafe, potrafię przy pomocy ich darmowego wi-fi przejść od przeglądania ofert pracy do przeglądania ofert studiów magisterskich w Tajlandii.  Z Amiens jest właśnie takie małe miasto dużych możliwości. Robię tu takie rzeczy, że nikt by nie podejrzewał. Erasmus, jakiego byście się nie spodziewali i o jakim nigdzie nie wyczytacie. Praca w ogródku, wypady na „countryside” (jak to mawia Silke), gotuję obiady, leżę i nic nie robię na trawie w parku, do którego ludzie przychodzą poleżeć i nic nie porabiać. Tak jakby nagle wypluło mnie tornado. To chyba miłe zapomnieć właśnie w taki sposób, co to znaczy pośpiech. Nigdzie się nie śpieszę. Wstaję rano i myślę: co mam dziś do załatwienia? Nic. Jedyną sprawą, którą się tu zajmuję jest decydowanie o samej sobie. Przestało padać (już to mówiłam?!). Przestało, naprawdę. Czasami jeszcze tylko deszcz się zdarza, ale to już jest taka wiosna, że nie boję się jej nazywać po imieniu. Nawet kiedy pada – jest ciepło. Wdrożyłam w życie dwie nowe aktywności.
Po pierwsze – zapisałam się na siłownię. Pierwszy raz, kiedy zeszłam do kuchni w dresie i wyjaśniłam co się dzieje, Silke nie była w stanie ukryć zaskoczenia. Do tej pory potrafiłam niekiedy cały dzień nie wychodzić z pokoju, więc raczej nie miała mnie za typ sportowca. Pewnie bała się, że umrę. Pomysł tak czy inaczej został zaaprobowany. Właściciel siłowni wytłumaczył mi, że mają karnety na pół roku i na rok. Wytłumaczyłam mu, że mnie mogą mieć co najwyżej na dwa miesiące.
Niewiele więcej byliśmy sobie w stanie wytłumaczyć.
Nastąpił w tym miejscu zwrot akcji. Na wydźwięk mojego imienia, pan przypomniał sobie wydźwięk pewnej piosenki i zaczął podśpiewywać.
-Serge Gainsbourg – mówię bez wahania, kiedy przeszedł do gwizdania nieznanych mu wersów.
Przestaje, bo na jego twarzy pojawia się uśmiech, który nie pozwala ustom kontynuować melodii.
Nagle okazuje się, że w tych szczególnych okolicznościach da się wykupić karnet na dwa miesiące. Spisujemy umowę, a do siłowni zamiast przez bramkę, wchodzę pod nią.  Po raz kolejny okazuje się, że tym wielkim światem rządzi przypadek. Piosenkę bowiem usłyszałam kiedyś całkowitym przypadkiem. Sprawdziłam tekst z czystej próżności  - tytuł zawiera w końcu moje imię.
-To nie jest miła piosenka – informuję po załatwieniu formalności.
Pan mi niedowierza, wklepuje tytuł w google, wlepia oczy w ekran i w końcu wybucha śmiechem.
-„Joanna jest wielka jak słoń” – cytuje uradowany – to w takim razie jesteś w odpowiednim miejscu!
Taki właśnie żartowniś jest z pana właściciela.
Nie przejęłam się, bo czym może się przejmować osoba, której Serge Gainsbourg załatwił karnet na siłownię?
Po drugie ( po pierwsze było bardzo długie, nie zgubcie się!) – wypożyczyłam rower. Kto mnie zna, ten mógłby już tutaj zakończyć czytanie i zacząć się śmiać. Jednak dla tych, którzy nie wiedzą – jestem bardzo znanym rowerzystą. Kilka miesięcy temu wsiadłam, po niespełna dziesięcioletniej przerwie, na rower. Skończyło się to utratą kontroli nad kierownicą, niewyrobieniem na zakręcie i przemierzeniem trzech metrów chodnika na samej tylko brodzie. Oczywiście postanowiłam się nie zrażać, na wzór dziewięcioletnich chłopców, którzy nawet lubią czasami trochę się tu i tam poobijać. Wypożyczyłam rower. Pierwszego dnia ciągnęłam go za sobą jak psa. Drugiego dnia myślę: nikt nie zrobi tego za ciebie tchórzu. Wyszłam więc z domu, do miasta droga z górki. Przy pierwszym wyprzedzającym mnie samochodzie kierownica zadrżała, a potem było różnie. Zasady ruchu pewnie rzadko spotykają się z takim brakiem szacunku, ale nie miałam przecież złych intencji. Dumna z siebie dojechałam do parku, wczołgałam mój zielony rower pod górkę i położyłam się na trawie. Świeci słońce, nie zabiłam się szusując po francuskich drogach – czy może być przyjemniej? Nagle podchodzi chłopak i siada koło mnie.
-Chyba jesteś typem sportowca – mówi, patrząc w wodę rozciągającą się przed nami, pociągając przy tym papierosa.
Podnoszę się, jakby chcąc się upewnić czy to do mnie (choć wiem, że do mnie). Typem sportowca? Wnioskuje to, przepraszam, po czym? Po tym, że przez większość czasu niosę rower, zamiast na nim jechać? Nie odpowiadam, przykładam tylko rękę do czoła odganiając tym gestem słońce od oczu i przyglądam się mojemu jurorowi.
-Widziałem cię na moście. Pomyślałem, że się przysiądę, wyglądasz na buntownika.
Po tej części wypowiedzi, jestem już w stu procentach przekonana, że chodzi o noszenie roweru. Postanawiam wyjaśnić sprawę:
-Jestem dziś na rowerze pierwszy raz od dziesięciu lat – kłamię, bo nie potrafiłabym w pełni oddać po francusku emocji związanych z moją poprzednią próbą okiełznania tej dwukołowej maszyny kilka miesięcy temu.
Umiera mój wizerunek buntownika. Chyba mu to nie przeszkadza, bo odpala kolejnego papierosa. Wracam do pozycji horyzontalnej.
            Powiększyła się nam rodzina. Jedna kotka jest bardzo mocno w ciąży (głównym podejrzanym jest biały kocur, który zjawia się każdej wiosny, nie wiadomo skąd). Ludzki zespół zasilił pewien Francuz, który zajął pokój na piętrze jeszcze wyższym niż moje, na którym nigdy nie byłam. Tym samym uciął moje przypuszczenia, że jakiś Sinobrody trzyma u nas na strychu swoje martwe żony. Teraz mamy prawdziwie międzynarodowe gniazdko.
Wszystko zaczęło się tu układać. Albo może nic się tak naprawdę nie zmieniło? Może po prostu minął „krótki okres adaptacji”, o którym na początku wszyscy mi tak namiętnie mówili? Za tydzień o tej porze będę pakować się w podróż do Polski. Nowy niepokój. Co jeśli ta ciężko wywalczona harmonia rozstroi się wraz z powrotem do dobrze znanych obrazów? Tam będzie dobrze? Jeśli będzie za dobrze, to potem tu będzie źle na nowo. Świat pewnie wcale by się nie skończył, gdybym choć raz przestała martwić się na zapas.
            Wchodzę wieczorem pod prysznic, gorąca woda spływa po zmęczonym ciele. Nie myślę naprawdę o niczym (może jedynie o tym, że nie zrobiłam dziś tricepsa).
Pierwsza radość dnia jutrzejszego: obudziłeś się.
Druga: możesz samodzielnie wstać.
Tak mówi moja najstarsza siostra. Możecie to nazwać zwykłym zboczeniem zawodowym lekarza, ale ja staram się o tym pomyśleć zawsze w miejsce przejmowania się pierdołami. 
Teraz będzie złota myśl numer dwa.
Kiedy nie wiecie, czy dacie radę przebiec siedem kilometrów, albo podnieść 30 kilo.
Kiedy boicie się, że będziecie śmieszni.
Kiedy jedziecie do Francji nie znając języka.
Kiedy wyjeżdżacie rowerem na ulicę pełną samochodów.
Kiedy czujecie, że nadchodzi kolejne małe upokorzenie.
Albo w jakiejkolwiek innej sytuacji przynoszącej niepewność i moment zawahania.
Zanim zaczniecie się zastanawiać co o tym powiedzą i pomyślą inni, zanim postanowicie czy się poddać czy walczyć - popatrzcie w lustro i zapytajcie:
Ufasz mi?







 













wtorek, 1 kwietnia 2014

Do zobaczenia w Paryżu.


Moja pierwsza wizyta w Paryżu była dość niekonwencjonalna – mało chodzenia turystycznymi szlakami. Byłam z moją siostrą, która wszystkie główne atrakcje ma już zaliczone, więc nie pozostało nam nic innego, jak odkrywać to, czego nie zna żadna z nas.

Jak dotrzeć do Paryża.
Wybrałyśmy opcję: podróż na stopa. Nie była to duża trasa, bo jedynie Amiens-Paryż, czyli jakieś niecałe 150km. Poszło szybko i gładko!
(coś więcej o stopowaniu we Francji postaram się napisać w najbliższym czasie).


Zakwaterowanie.
Jedno magiczne słowo – couchsurfing. Czyli darmowy nocleg w centrum Paryża i poznawanie dzięki temu miejscowych ludzi – czy może być coś lepszego? Trafiłyśmy na bardzo miłego Vincenta, nie miał wprawdzie czasu, żeby z nami pochodzić, ale sam w sobie był inspirującym człowiekiem. Żongler-informatyk to musi być coś.

Co warto.

Śladami Amelii
Miejsca z kultowego filmu „Amelia” istnieją w Paryżu naprawdę, więc można je odwiedzić.

1. Kawiarnia "Café les Deux Moulins", Montmartre
(zobacz na mapie)
Adres: 15 Rue Lepic
75018 Paris

Polecam. Jest bardzo miła obsługa (godnie zastępująca filmową Amelię!), dobra kawa, dużo ludzi, a jednocześnie bardzo przytulnie i klimatycznie. Ceny wcale nie wyższe niż gdzie indziej. Wszystko wygląda na trochę mniejsze niż w filmie, ale jest podobne i od razu wydaje się znajome. Nie trzeba rezerwować miejsc, ani nic z tych rzeczy. My po prostu weszłyśmy i wypiłyśmy bez problemu kawę.


2. Warzywniak Au Marche de la Butte, Passage des Abbesses, Montmartre, Paris
(zobacz na mapie)
Jest bardzo blisko kawiarni, więc po drodze  na przykład do Sacré-Cœur można go z ciekawości zobaczyć.


3. Kanał św. Marcina (Canal Saint-Martin)
(zobacz na mapie)
Urocze miejsce, można się przejść kupując wcześniej naleśnika, albo coś innego. Spokojnie i ładnie. Nie da się powiedzieć nic więcej.




Bazylika Sacré-Cœur (La basilique du Sacré-Cœur)
(zobacz na mapie)
Z zewnątrz naprawdę robi wrażenia, natomiast wnętrze w dużym stopniu tłumaczy, dlaczego jest jednym z nielicznych miejsc w Paryżu, gdzie można wejść za darmo. Pokryta kiczowatymi mozaikami i czym tam jeszcze i wypełniona tak samo kiczowatymi rzeźbami. Nie zmienia to faktu, że warto wejść do środka, bo budynek sam w sobie jest piękny, a zastrzeżenia może budzić jedynie wypełnienie. Kiedy już pokonamy schody prowadzące do bazyliki, rozciągnie się przed nami przepiękny widok na Paryż. Przed Sacré-Cœur jest mnóstwo ludzi chyba o każdej porze i często też (podobno od kilku dobrych lat) można na schodach trafić na gościa, który robi niesamowite rzeczy z piłką do nogi.














Montmartre
(zobacz na mapie)
Na pewno jedna z dzielnic, do której zdecydowanie warto udać się wieczorem. Dużo restauracji i kafejek z muzyką na żywo, artystów malujących portrety, urocze uliczki. Myślę, że to jedno z miejsc, w którym da się poczuć ducha przeszłości.







Centre Georges Pompidou
(zobacz na mapie)
Czyli coś dla fanów sztuki współczesnej.  Myślę, że wizyta zajmuje około 3-4 godzin, choć pewnie są i tacy, co mogą spędzić tam cały dzień. Albo tacy, którzy wychodzą po godzinie. Centrum jest bardzo przyjemnym miejscem, sam budynek przyciąga uwagę ze względu na architektoniczną oryginalność. W środku natomiast znajdziemy największą kolekcję sztuki współczesnej w Europie (ponad 70 000 dzieł).
Ciekawe wystawy czasowe (w naszym przypadku był to Henri Cartier-Bresson – wystawa fotografii), do nich niestety zwykle są kolejki (czas oczekiwania około 1-1,5h).

Praktyczne informacje:
1. Muzeum i wystawy czasowe otwarte codziennie (z wyjątkiem wtorku) od 11:00 do 21:00.
2. Z najwyższego piętra można oglądać panoramę Paryża, choć pozostającą za szkłem.
3. Ceny biletów:
- wejście na wystawy stałe dla osób w wieku 18-25 - darmowe
- wejście na wystawy stałe + czasowe: dorośli 13 € lub 11€ (w zależności od okresu), osoby ze zniżką 10€ lub 9€ (w zależności od okresu), bilet ważny cały dzień
- wejście na 6 piętro, czyli na taras widokowy: 3€
4. Darmowe wi-fi na terenie obiektu









Musée du Louvre
(zobacz na mapie)
Nie byłam w środku, choć to oczywiste, że warto. Byłam za to przed i jest dokładnie takie jak na zdjęciach, tylko większe. Prezentuje się naprawdę dobrze.
Z praktycznych informacji:
1. Godziny otwarcia:
poniedziałek, czwartek, sobota, niedziela od godziny 9:00 do 18:00
środa I piątek: od 9:00 do 21:45
wtorek: nieczynne!

2. Ceny biletów:
- wystawa stała 12€,
- wystawa czasowa 13€
- wystawa stała + czasowa 16
- darmowy wstęp dla osób w wieku 18-25 (obywateli Unii Europejskiej)
od października do marca wstęp do kolekcji stałych jest darmowy dla wszystkich, w każdą pierwszą niedzielę miesiąca. Od kwietnia do września promocja nie działa.

3. Jak nie czekać w Luwrze?
- istnieje możliwość zakupu biletu przez internet (http://www.louvre.fr/en/advance-tickets), jednak odbioru należy dokonać w określonym miejscu (nie bezpośrednio w muzeum!)
- najlepiej wybrać się do muzeum w tygodniu, jeśli ma się taka możliwość. Jest tam wtedy zdecydowanie mniej turystów. W poniedziałkowy poranek nie zaobserwowałyśmy szalonych tłumów. Jeśli wybierasz się do Paryża na weekend, najlepszą opcją jest zakup biletu przez internet lub odwiedziny muzeum rano, jako że ludzie są z natury leniwi i uderzają tłumnie około 12
- dobry moment to także środa I piątek, kiedy muzeum czynne jest dłużej. Nie wszyscy odwiedzający orientują się w godzinach otwarcia przed przyjazdem, więc nie planują wizyty na wieczór
- jeśli jednak trafiłeś do muzeum w sobotnie popołudnie, możesz spróbować użyć innego wejścia, niż wejście główne (z piramidami), np. wejścia Porte des Lions, (99 Rue du Rivoli) lub wejścia zaraz obok stacji metra Palais Royal-Musée du Louvre
4. Głód w Luwrze:
- w przypadku całodziennego zwiedzania, prawdopodobnie trzeba będzie skorzystać z oferty którejś z restauracji wewnątrz muzeum. Ceny są wysokie, podobno Le Café Mollien jest trochę tańsza od reszty.
-zawsze można wyjść!
5. Warto przed wizytą sprawdzić rozmieszczenie interesujących nas dzieł (zdarza się, że zmieniają ich miejsce). Muzeum jest duże i jest to oszczędność czasu i energii.
6. Zaraz obok muzeum znajduje się duży ogród - Jardins des Tuileries, da się tam odpocząć, ale zawsze jest pełno ludzi (turystów), więc polecam krótko się tam przejść a na odpoczynek udać się do…








Ogród Luksemburski (Jardin du Luxembourg)
(zobacz na mapie)
Czyli jak odnaleźć spokój w sercu dwumilionowego miasta. Cicho i zielono. Jest też woda i całkiem niezły pałac, w którym obecnie mieści się siedziba senatu. Można naprawdę odpocząć, a jak jeszcze jest słońca, to już naprawdę niczego więcej nie potrzeba!





Pont des Arts
(zobacz na mapie)
Most, którym kiedyś przechadzała się Audrey Hepburn, a który dziś dźwiga chyba z milion kłódek, a wyrzucone klucze podnoszą poziom wody w Sekwanie.




Wieża Eiffela
(zobacz na mapie)
Nic tu nie trzeba tłumaczyć. Symbol, którego nie da się ominąć, ani wymazać. Lubię wieżę, bo przy swojej wielkości wygląda mimo wszystko niezwykle lekko, tak jakby można było z łatwością ją podnieść i przenieść w inne miejsce.
Byłam tylko pod, nie na.
Cena biletu: wjazd na szczyt kosztuje około 15







Katedra Notre Dame (Cathédrale Notre-Dame de Paris)
(zobacz na mapie)
Nie taka jak w Amiens, ale w końcu to ta od dzwonnika. Trzeba zobaczyć.



Centrum 104 (Le Centquatre)
(zobacz na mapie)
Czyli miejsce dla szeroko pojętych „artystów”. Miejsce zupełnie nieznane turystom, a nawet większości miejscowych. Le Centquatre to przestrzeń otwarta dla każdego, można tam przyjść i żonglować, trenować fikołki, tańczyć, deklamować i co tylko dusza zapragnie. Oprócz tego budynek posiada także część zamkniętą, w której odbywają się odpłatne występy. Świetny pomysł, dobrze zagospodarowana przestrzeń, dająca młodym pasjonatom możliwość szlifowania swoich umiejętności. Jedno z miejsc, które zwraca wiarę w ludzkość.
Można poczytać więcej na stronie centrum: http://www.104.fr
Godziny otwarcia:
-od wtorku do piątku: 12:00 – 19:00
-sobota i niedziela: 11:00 – 19:00
-poniedziałek: nieczynne



Czego nie warto?
Zależy co kto lubi, w każdym razie jak dla mnie nie warto spacerować Rue Saint-Denis (w części, która zaczyna się za stacją metra Saint-Denis, w stronę centrum) późnym wieczorem, bo jest znana jako dzielnica prostytucji. Niestety dowiedziałyśmy się o tym po fakcie, więc mogę potwierdzić – to prawda co mówią.

Gdzie jeść?
W tym temacie miałyśmy chyba zwyczajnie szczęście, albo wyczucie. W innym razie oznacza to, że w Paryżu gdzie się nie wejdzie, można zjeść coś naprawdę dobrego (a w to nie uwierzę).
Więc polecam:

1. Le Plomb du Cantal
Adres: 4 bd St Denis 75010 Paris
Strasbourg-St Denis/Bonne Nouvelle, 10ème
(zobacz na mapie)

Byłyśmy tu na śniadaniu, głównie dlatego, że widziałyśmy, że ludzie piją kawę z dużą ilością mleka i mieszkałyśmy zaraz obok.
W Paryżu jest drogo, ale tutaj śniadanie było warte swojej ceny. Miła obsługa i naprawdę dobre jedzenie (dużo jedzenia).




2. Palace Café
Adres: 128 Boulevard de Clichy 75018 Paris
(zobacz na mapie)

Jeśli chodzi o wystrój, to nie jest to szczyt francuskiej, przytulnej atmosfery, za to można zjeść bardzo dobry lunch, typu sałatka, naleśnik. Ceny jak wszędzie, zaletą jest lokalizacja – blisko do Moulin Rouge i innych.




3. Le Tire-Bouchon
Adres: 9 Rue Norvins 75018 Paris
Montmartre, 18ème
(zobacz na mapie)

Jedno z wielu miejsc na Montmartre, do których po prostu chce się wejść. Zachęcają choćby dźwięki pianina. Oryginalny wystrój, do którego można mieć swój wkład. Ściany są dosłownie wytapetowane (z sufitem włącznie) małymi karteczkami od gości. Można przyczepić coś od siebie. Miła obsługa, niezłe jedzenie. Dobre na wieczór.





4. Grande Boulevards
(zobacz na mapie)

Grande Boulevards polecił nam nasz francuski znajomy, jako miejsce, w którym można w miarę tanio napić się piwa w jakiejś przerwie w zwiedzaniu. I faktycznie ulica to pub za pubem, pewnie można znaleźć coś przyjemnego. Usiedliśmy w jednym miejscu, ale nie różniło się niczym od innych, więc po prostu podpowiadam całą okolicę.

5. Można też zawsze skusić się na naleśnika na ulicy, albo zjeść gdzieś typowe francuskie śniadanie czyli bagietkę z dżemem, którą serwują wszędzie.





I tu kończy się moje polecanie Paryża, choć mam nadzieję, że to zaledwie ułamek z tego, co będę w stanie polecać za jakiś czas. Może komuś się przyda!


Bardziej ogólnie i refleksyjnie tutaj:

Paris is always a good idea.