wtorek, 8 kwietnia 2014

po trochę o wszystkim.


            Z racji tego, że ostatnio były przewodniki i poważne refleksje, najwyższy czas spuścić trochę z tonu. Najłatwiejszym na to sposobem okazuje się to co zwykle, czyli opisanie rzeczywistości. Od weekendu w Paryżu minęło dużo, dużo dni i muszę przyznać, że prawie wszystkie były słoneczne. Ja na pohybel przesileniu i wszelkim innym przeciwnościom, odzyskałam siły witalne. Może po prostu zaaklimatyzowałam się tutaj i już nie potrzebuję dużo leżeć i jeść słodyczy.
            Wrócę jednak jeszcze na chwilę do Paryża, bo jest kilka perełek, których nie dało się wcisnąć w przewodnik. Po pierwsze – nasz Francuz, który użyczył nam materaca. W podróży najbardziej kocham poznawanie ludzi. Głównie dlatego, że są jeszcze wśród nich tacy, którzy po prostu krążą gdzieś poza granicami naszej wyobraźni. Poznajesz kogoś takiego i myślisz: cholera, nie przypuszczałem, że ktoś taki może istnieć. To trochę jak zderzenie się z postacią, której nie bylibyśmy w stanie stworzyć. Poznanie Vincenta, to było z kolei chyba zderzenie się z asteroidą. Vincent, jak trafnie zauważyła moja siostra, był jak kot. Z pozoru o leniwym usposobieniu, egzystujący bez pośpiechu, stawiający przeciągłe i delikatne kroki, znienacka wykonywał ruch tak energiczny i zwinny, że nikt by się tego nie spodziewał, a my podskakiwałyśmy w zaskoczeniu. Vincent miał wykreowany całkowicie przypadkowo wizerunek, na który niektórzy ludzie pracują latami.  Mianowicie we wszystkim, co go dotyczyło był jakiś artyzm. W dziurach w bluzce, w bazgrołach na porozrzucanych po pokoju kartkach, nawet w klatce schodowej prowadzącej do jego mieszkania. Jakby nieświadomie przyciągał do siebie wszystko to, co ma w sobie jakikolwiek pierwiastek mistyczności. Cały opis jego postaci koronuje jednak wiedza o tym kim jest Vincent. Kiedy Wam powiem, zrozumiecie, że mało jest na tym świecie bardziej alternatywnych rzeczy. Vincent jest żonglerem. Tak więc spędziłyśmy dwie noce z żonglerem, w pokoju dwa na dwa metry. Wieczór numer jeden. Łazienka. Zakładam piżamę, taką co jest piżamą podróżniczą i na wszelkie warunki i temperatury. I wtedy coś sobie uświadamiam. Jest to piżama, którą kupiła mi kiedyś mama. Kiedy mama przeczyta dalszy ciąg, pewnie znowu powie mi potem przez telefon, że wypisuję straszne pierdoły na tym blogu. Powie tak, choć nie da się zaprzeczyć, że to naprawdę ona sprezentowała mi wraz z tą piżamą, chwilę zadumy w ciasnej paryskiej toalecie. Spojrzałam bowiem na moje długie szare spodnie, w których miałam już za chwilę zaprezentować się żonglerowi poznanemu godzinę temu. Spojrzałam i wyczytałam treść dawno już zapomnianą. Spodnie są bowiem pokryte powtarzającym się jak mantra napisem: „I love boys”. Przeliczyłam w ilu krokach uda mi się przemierzyć pokój i ukryć się pod kołdrą. No dobra. Nie było wyboru. Vincent jednak, zamiast robić z moich spodni lekturę, powiedział:
-Teraz coś specjalnie dla ciebie. Żongluję sześcioma!
I już po chwili powietrze przecinać zaczęły zwinne białe kulki, aż któraś w końcu rąbnęła o podłogę. Vincent potem zgasił światło i włączył Coco Rosie. Powiedział, że to specjalnie dla nas na dobranoc. Napisałam mu więc na pożegnanie granatowym markerem: „dobranoc” na lustrze, bo kolekcjonował tam takie właśnie różne słowa po obcemu. Może i spędziłybyśmy z Vincentem trochę więcej czasu, gdyby nie fakt, że w każdej wolnej chwili oddawał się żonglowaniu, jak namiętnej kochance. I tyle Vincenta widziałyśmy.
Ostatni dzień w Paryżu. Spotykamy się z chłopakiem z Amiens, który pracuje w Paryżu. Nie zgadniecie co robi! Pracuje w cyrku. Jest żonglerem. Cała sytuacja sprawia, że zaczynamy Francuzów utożsamiać z pasją żonglowania. Romain – a więc nasz żongler numer dwa – na wieść o tym, że mieszkamy u żonglera śmieje się i mówi, że teraz pewnie myślimy, że we Francji każdy żongluje. Po chwili robi się jednak znacznie poważniejszy i pyta:
- A iloma kulkami żongluje ten wasz Vincent?
- Sześcioma – odpowiadamy
- Ja potrafię siedmioma.
I to ucina wszelkie dalsze dyskusje.
            Powrót do Amiens. Słońce. Cisza. Znowu cisza. Ten spokój tutaj sprawia, że kiedy idę na kawę z mlekiem do McCafe, potrafię przy pomocy ich darmowego wi-fi przejść od przeglądania ofert pracy do przeglądania ofert studiów magisterskich w Tajlandii.  Z Amiens jest właśnie takie małe miasto dużych możliwości. Robię tu takie rzeczy, że nikt by nie podejrzewał. Erasmus, jakiego byście się nie spodziewali i o jakim nigdzie nie wyczytacie. Praca w ogródku, wypady na „countryside” (jak to mawia Silke), gotuję obiady, leżę i nic nie robię na trawie w parku, do którego ludzie przychodzą poleżeć i nic nie porabiać. Tak jakby nagle wypluło mnie tornado. To chyba miłe zapomnieć właśnie w taki sposób, co to znaczy pośpiech. Nigdzie się nie śpieszę. Wstaję rano i myślę: co mam dziś do załatwienia? Nic. Jedyną sprawą, którą się tu zajmuję jest decydowanie o samej sobie. Przestało padać (już to mówiłam?!). Przestało, naprawdę. Czasami jeszcze tylko deszcz się zdarza, ale to już jest taka wiosna, że nie boję się jej nazywać po imieniu. Nawet kiedy pada – jest ciepło. Wdrożyłam w życie dwie nowe aktywności.
Po pierwsze – zapisałam się na siłownię. Pierwszy raz, kiedy zeszłam do kuchni w dresie i wyjaśniłam co się dzieje, Silke nie była w stanie ukryć zaskoczenia. Do tej pory potrafiłam niekiedy cały dzień nie wychodzić z pokoju, więc raczej nie miała mnie za typ sportowca. Pewnie bała się, że umrę. Pomysł tak czy inaczej został zaaprobowany. Właściciel siłowni wytłumaczył mi, że mają karnety na pół roku i na rok. Wytłumaczyłam mu, że mnie mogą mieć co najwyżej na dwa miesiące.
Niewiele więcej byliśmy sobie w stanie wytłumaczyć.
Nastąpił w tym miejscu zwrot akcji. Na wydźwięk mojego imienia, pan przypomniał sobie wydźwięk pewnej piosenki i zaczął podśpiewywać.
-Serge Gainsbourg – mówię bez wahania, kiedy przeszedł do gwizdania nieznanych mu wersów.
Przestaje, bo na jego twarzy pojawia się uśmiech, który nie pozwala ustom kontynuować melodii.
Nagle okazuje się, że w tych szczególnych okolicznościach da się wykupić karnet na dwa miesiące. Spisujemy umowę, a do siłowni zamiast przez bramkę, wchodzę pod nią.  Po raz kolejny okazuje się, że tym wielkim światem rządzi przypadek. Piosenkę bowiem usłyszałam kiedyś całkowitym przypadkiem. Sprawdziłam tekst z czystej próżności  - tytuł zawiera w końcu moje imię.
-To nie jest miła piosenka – informuję po załatwieniu formalności.
Pan mi niedowierza, wklepuje tytuł w google, wlepia oczy w ekran i w końcu wybucha śmiechem.
-„Joanna jest wielka jak słoń” – cytuje uradowany – to w takim razie jesteś w odpowiednim miejscu!
Taki właśnie żartowniś jest z pana właściciela.
Nie przejęłam się, bo czym może się przejmować osoba, której Serge Gainsbourg załatwił karnet na siłownię?
Po drugie ( po pierwsze było bardzo długie, nie zgubcie się!) – wypożyczyłam rower. Kto mnie zna, ten mógłby już tutaj zakończyć czytanie i zacząć się śmiać. Jednak dla tych, którzy nie wiedzą – jestem bardzo znanym rowerzystą. Kilka miesięcy temu wsiadłam, po niespełna dziesięcioletniej przerwie, na rower. Skończyło się to utratą kontroli nad kierownicą, niewyrobieniem na zakręcie i przemierzeniem trzech metrów chodnika na samej tylko brodzie. Oczywiście postanowiłam się nie zrażać, na wzór dziewięcioletnich chłopców, którzy nawet lubią czasami trochę się tu i tam poobijać. Wypożyczyłam rower. Pierwszego dnia ciągnęłam go za sobą jak psa. Drugiego dnia myślę: nikt nie zrobi tego za ciebie tchórzu. Wyszłam więc z domu, do miasta droga z górki. Przy pierwszym wyprzedzającym mnie samochodzie kierownica zadrżała, a potem było różnie. Zasady ruchu pewnie rzadko spotykają się z takim brakiem szacunku, ale nie miałam przecież złych intencji. Dumna z siebie dojechałam do parku, wczołgałam mój zielony rower pod górkę i położyłam się na trawie. Świeci słońce, nie zabiłam się szusując po francuskich drogach – czy może być przyjemniej? Nagle podchodzi chłopak i siada koło mnie.
-Chyba jesteś typem sportowca – mówi, patrząc w wodę rozciągającą się przed nami, pociągając przy tym papierosa.
Podnoszę się, jakby chcąc się upewnić czy to do mnie (choć wiem, że do mnie). Typem sportowca? Wnioskuje to, przepraszam, po czym? Po tym, że przez większość czasu niosę rower, zamiast na nim jechać? Nie odpowiadam, przykładam tylko rękę do czoła odganiając tym gestem słońce od oczu i przyglądam się mojemu jurorowi.
-Widziałem cię na moście. Pomyślałem, że się przysiądę, wyglądasz na buntownika.
Po tej części wypowiedzi, jestem już w stu procentach przekonana, że chodzi o noszenie roweru. Postanawiam wyjaśnić sprawę:
-Jestem dziś na rowerze pierwszy raz od dziesięciu lat – kłamię, bo nie potrafiłabym w pełni oddać po francusku emocji związanych z moją poprzednią próbą okiełznania tej dwukołowej maszyny kilka miesięcy temu.
Umiera mój wizerunek buntownika. Chyba mu to nie przeszkadza, bo odpala kolejnego papierosa. Wracam do pozycji horyzontalnej.
            Powiększyła się nam rodzina. Jedna kotka jest bardzo mocno w ciąży (głównym podejrzanym jest biały kocur, który zjawia się każdej wiosny, nie wiadomo skąd). Ludzki zespół zasilił pewien Francuz, który zajął pokój na piętrze jeszcze wyższym niż moje, na którym nigdy nie byłam. Tym samym uciął moje przypuszczenia, że jakiś Sinobrody trzyma u nas na strychu swoje martwe żony. Teraz mamy prawdziwie międzynarodowe gniazdko.
Wszystko zaczęło się tu układać. Albo może nic się tak naprawdę nie zmieniło? Może po prostu minął „krótki okres adaptacji”, o którym na początku wszyscy mi tak namiętnie mówili? Za tydzień o tej porze będę pakować się w podróż do Polski. Nowy niepokój. Co jeśli ta ciężko wywalczona harmonia rozstroi się wraz z powrotem do dobrze znanych obrazów? Tam będzie dobrze? Jeśli będzie za dobrze, to potem tu będzie źle na nowo. Świat pewnie wcale by się nie skończył, gdybym choć raz przestała martwić się na zapas.
            Wchodzę wieczorem pod prysznic, gorąca woda spływa po zmęczonym ciele. Nie myślę naprawdę o niczym (może jedynie o tym, że nie zrobiłam dziś tricepsa).
Pierwsza radość dnia jutrzejszego: obudziłeś się.
Druga: możesz samodzielnie wstać.
Tak mówi moja najstarsza siostra. Możecie to nazwać zwykłym zboczeniem zawodowym lekarza, ale ja staram się o tym pomyśleć zawsze w miejsce przejmowania się pierdołami. 
Teraz będzie złota myśl numer dwa.
Kiedy nie wiecie, czy dacie radę przebiec siedem kilometrów, albo podnieść 30 kilo.
Kiedy boicie się, że będziecie śmieszni.
Kiedy jedziecie do Francji nie znając języka.
Kiedy wyjeżdżacie rowerem na ulicę pełną samochodów.
Kiedy czujecie, że nadchodzi kolejne małe upokorzenie.
Albo w jakiejkolwiek innej sytuacji przynoszącej niepewność i moment zawahania.
Zanim zaczniecie się zastanawiać co o tym powiedzą i pomyślą inni, zanim postanowicie czy się poddać czy walczyć - popatrzcie w lustro i zapytajcie:
Ufasz mi?







 













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz