16.02.2014
Z jednej
strony łóżka mam gniazdko. Z drugiej strony łóżka mam szafkę. I kiedy podłączam komputer do gniazdka, to
nie sięgam po herbatę stojącą na szafce. Nie denerwuje mnie to, bo tłumaczę sobie, że
po prostu mam duże łóżko. Pewnie nie dowiedziałabym się o tym, gdyby nie fakt,
że dziś byłam w stanie podnieść się z niego tylko i wyłącznie po to, żeby
zrobić herbatę.
Piątek.
Karim przyjechał z Paryża na dwa tygodnie do domu – do Amiens. Mówi: chodźmy na
koncert. Okazuje się, że koncert jest w knajpie, z której ulotkę znalazłam
przypadkiem któregoś dnia i pomyślałam o niej, że jest zachęcającą ulotką.
Jeśli chodzi o Karima, to z kolei nie widziałam go nigdy na oczy. Pomógł mi
dużo przed przyjazdem i trochę po przyjeździe. Mam dylemat, bo różnie to bywa z
ludźmi. W końcu stwierdzam, że zdecydowanie nie mam nic do stracenia i odpisuję
mu, że mam do wyboru dwie opcje: zostać w domu, albo iść z nim na koncert.
Nawet jeżeli jest nudny, dziwny, albo jest mordercą, to opcja numer dwa i tak
wydaje się lepsza. Karim odpisuje: no tak, wygląda na to, że nie masz wyjścia.
Umawiamy się pod knajpą. Okazuje się, że jest naprawdę miły i normalny i chyba
mnie nie zabije. Nawet przez chwilę myślę sobie, że może jednak mogłam umyć
włosy. La Lune des Pirates. Podobno
jedno z najbardziej klimatycznych miejsc w Amiens. Mój radar alternatywy chyba
powoli staje się urządzeniem najnowszej generacji, skoro trafiam tu w pierwszym
tygodniu pobytu. Wpuszczają. Ludzi jest dużo i wyglądają jak wyzbierani
przypadkowo z najróżniejszych miejsc. W pewnym momencie żebrak, który klęczy
tuż przy wejściu podnosi się, ustawia w kolejce i wyciąga bilet z tylnej
kieszeni. Ten to nie traci czasu - myślę.
Jest
bardzo kameralnie i bardzo klimatycznie. Pijemy wódkę z sokiem, bo jestem z
Polski. Zwykle nie pytam tu nikogo z czym kojarzy Polskę, ale sami z tym
prędzej czy później wyskakują. Mówią wtedy: wódka i kobiety. Czasami dodają:
Lech Wałęsa (pomijając tych, którzy myślą, że dalej mamy komunę). Nie dziwi
mnie to, mam ogólne przeświadczenie, że ludzie za mało interesują się
światem. Knajpa jest naprawdę, naprawdę
mała. A przynajmniej jak na miejsce, w którym odbywają się koncerty. Z
pomieszczenia z barem przechodzimy do drugiego, tego docelowego. Siadamy, chociaż
już prawie nie ma gdzie. Spomiędzy stojących pod sceną ludzi wychodzi nagle
chłopak i w lekkich podskokach pokonuje kilka schodków dzielących go ze sceną,
tak jak często robią to zdenerwowani ludzie. Światła nie gasną, bo od początku
ich nie było. Bierze gitarę i po prostu zaczyna śpiewać. Już wiem, że tak
naprawdę nie było żadnego wyboru – musiałam tu być. Jego głos wypełnia salę,
zaskakuje mnie idealna akustyka. Brzmi czysto i pięknie. Kiedy łapie górne
rejestry, ogarnia mnie niepokój, bo przywołuje gdzieś z zaświatów Jeffa
Buckleya, a to przecież niemożliwe… Mam tysiąc myśli na sekundę i niczego, żeby
je uchwycić. Chyba pierwszy raz czuję w tym mieście prawdziwy spokój. Wiem, że
jestem w dobrym miejscu, we właściwym czasie. Utwory są melancholijne, może
nawet smutne, ale w zasadzie czemu nie?
Przed oczami
przechodzą mi różne obrazy. Niebieskie światło reflektora, to wspomnienie
jakiegoś koncertu we Wrocławiu, krótkotrwałego szczęścia. Nagle myślę o tym,
jacy ludzie są samotni. O mojej Silke z jej sześcioma kotami. Nie znam jej
historii, ale wiem, że miała kiedyś męża. Myślę o wszystkich rzeczach, które
gromadzi, jakby było w nich zaklęte coś cennego. O tym jak mówi, że zabije
dzikie koty, a potem wychodzi do ogrodu i sypie im karmę. Myślę o tym, jak
łatwo wszystko przegrać. Popełnić błąd. Coś stracić. Myślę o dniach, które wszystko zmieniają.
Myślę o Karimie, który siedzi teraz na koncercie, z jakąś przypadkową
dziewczyną z Polski. Myślę o tym, jak się przyzwyczajamy i jak bardzo może nam
brakować konkretnych ludzi i miejsc. Przyzwyczajamy się tak, że nawet jeśli
ktoś oferuje nam coś lepszego, albo innego nie jesteśmy zainteresowani. Widzę
gdzieś w tłumie znajomą burzę loków i już prawie chcę się odezwać, kiedy
przypominam sobie gdzie jestem i że to na pewno nie ta sama burza. Myślę o
tysiącach miasteczek, podobnych do tego, w których chłopcy z gitarą śpiewają
nieznajomym smutne piosenki. Świat wydaje mi się nagle skończoną pulą sytuacji,
miejsc, ludzi i wydarzeń. Wkradłam się tu, jak do innego wymiaru i przyglądam
się tym ludziom z ukrycia. Są jak my. Tak samo szczęśliwi i nieszczęśliwi, tak
samo się boją, tak samo ryzykują, tak samo śmieją się i idą napić w piątkowy
wieczór. Więc czego tu tak naprawdę szukam?
Potem
jeszcze jeden zespół, papieros, drink. Na zewnątrz jest przyjemnie. Karim mówi
mi wtedy, że nie powinnam siedzieć cały czas w Amiens, bo dostanę depresji. Mam
podróżować.
-Wiesz jak jest z miejscami? – mówi – Jest
tak, że na początku jesteś zachwycona i pełna entuzjazmu. Wszystko wydaje ci
się nowe i piękne, a przynajmniej interesujące. Kiedy już dobrze poznasz jakieś
miejsce, widzisz jego wady. Znasz ciemne strony. Chyba dlatego tak często się
przeprowadzam. Robię to dla tego początkowego zachwytu.
Idziemy wzdłuż rzeki, a w końcu
przechodzimy przez most.
-Musisz poznać ludzi. Wtedy wszystko
będzie dobrze. Miejsca są niczym bez ludzi. Tu jest wielu wspaniałych ludzi,
ale nie siedzą w takich miejscach, jak te knajpy tutaj – mówi Karim i wskazuje
na kilka pobliskich barów
-To gdzie siedzą? – pytam
-Nie wiem. W domach.
Wypijamy coś jeszcze w innym miejscu i
rozchodzimy się każdy w swoją stronę.
Wracam do domu, a droga powrotna
przepełniona jest radością, że z niego wyszłam.
Rano
Silke zabiera mnie ze sobą na targowisko. Jest uroczo! Stragany z warzywami,
owocami, kwiatami, różnymi częściami kaczek w słoikach i innymi takimi,
rozciągają się na alejce wzdłuż rzeki. Kiedy tylko widzę tutaj coś takiego, od
razu mam jedną myśl: „to musi być piękne latem”. I wtedy tak strasznie,
strasznie chcę już lato! Kupujemy warzywa i świeżą rybę. Potem Silke mówi:
-Pokażę ci skąd są te wszystkie warzywa.
I jedziemy na wschód miasta, gdzie
rozciąga się tylko i wyłącznie zielony
krajobraz. Poznaję kolejne magiczne miejsce, o którym nie miałam pojęcia. Les Hortillonnages. Pływające ogrody. Wysiadamy z
samochodu. Widzę rzekę, kilkanaście małych łódek, a gdzieś w oddali wysepki.
Jeszcze nie rozumiem. Silke wyjaśnia, że przed nami rozpościera się 300
hektarów (!), na których nie ma nic, tylko woda i małe wysepki. Wygląda na to,
że było tu kiedyś coś na kształt bagien, ale jeszcze za czasów rzymskich,
zostały wypełnione ziemią, żeby uprawiać na niej warzywa. Większość wysepek
stanowi własność prywatną. Ogrodnicy przyjeżdżają na przystań, wsiadają w łódkę
i płyną na swoją działkę. Od pewnego czasu opuszczone wysepki i te należące do
miasta, postanowiono zagospodarować. Teraz wygląda to tak, że wiosną i latem
można wynająć łódkę, dostaje się mapę i pływa od wysepki do wysepki. Na
wysepkach są różne niespodzianki, albo dzieła współczesnych artystów. Patrzę na szary krajobraz i wyobrażam sobie
to wszystko, kiedy żyje w pełni. Na całą tę historię marzę o lecie trzynaście
razy mocniej niż kilka minut temu na targowisku.
Wieczorem Silke robi rybę. Jemy ją z
sałatą z pływających ogrodów i białym winem, a gdzieś w tle tych wydarzeń,
Kamil Stoch zdobywa złoty medal. Parzę herbatę i zamykam się u siebie. Myślę o
wszystkim po trochę.
Przypominam sobie Karima, jak pyta:
-Nie
bałaś się spotkać z nieznajomym?
I siebie, jak odpowiadam:
-Bałam się.
Zanim zdjęcia, to dzielę się jeszcze piątkowym wieczorem:
tak do przemyśleń i na dobranoc.
Katedra wieczorową porą.
Drugi koncert. Zespół Au revoir Simone. To takie trzy dziewczyny, co zdecydowanie dają radę. Nic nie wspominałam, bo nie da się o wszystkim. Ale polecam.
Dla poczucia ścisku, załączam tłumy.
Jak sobie wracałam bardzo późno, to katedra dalej stała na swoim miejscu. Razem z księżycem.
Poranek na Water Markecie.
Miły pan od serów
A to już muzeum i kawałek słońca.
Muzeum w środku, jeśli chodzi o zbiory, trzeba przyznać Luwrem nie jest, ale była np. pani mumia.
Myślałam, że nie jest prawdziwa...
…dopóki nie zorientowałam się, że jest w lodówce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz