11.02.2014, Amiens
W
nocy koszmary. Jakieś krzyki z głębi domu. Rano nie wiedziałam czy to była
prawda. Może koty? Od czwartej czekałam aż się przejaśni. Żeby stąd wyjść, albo chociaż niech noc się
już skończy. Potem wszystko zniknęło. Odpłynęłam. Budzik nie dawał żyć od
dziewiątej. Nie mogłam się podnieść. Gorący prysznic, gorąca herbata, w domu
pusto. Za przeszklonymi drzwiami do
ogrodu zbierają się koty. Jeden, drugi, trzeci. Stoją z pyszczkami tuż
przy szybie i patrzą wyczekująco. Czwarty. Coś za mną szeleści. Kot. Rozpoznaję
w nim tego jedynego słusznego kota. Naszego kota. Głównie dlatego, że jest po
dobrej stronie drzwi, czyli w domu. Jeszcze wczoraj nie miałam pojęcia, że mamy
też dzikie koty. Unikam z nimi
kontaktu wzrokowego, w końcu dają za wygraną i odchodzą w głąb ogrodu.
Wyruszam.
Autobus
późno, lepiej iść. Znajduję instytut. Nie jest to trudne, bo stoi trzy centymetry
od katedry! Patrzę na podstarzały budynek i nie mogę uwierzyć, że katedra
wyrasta mu tak majestatycznie na plecach. Sekretariat. Kobieta nie mówi po
angielsku. Rozumiem tylko, że o 14 i że w lewo.
I kiwanie głową na nie. Wychodzę.
Carrefour!
Pierwszy sklep spożywczy jaki widzę w tym mieście. Kupuję bagietkę i jogurt.
Pierwsze śniadanie jakie jem w tym mieście. Siadam na murowanej ławce na
przeciw głównego wejścia do katedry. Dzwon zaczyna bić dwunastą.
Chodzę
uliczkami i mostami i myślę niewiele, ponad to, że jest tu naprawdę pięknie.
Coraz zimniej. Chowam się na kawę. Oni tu mają zupełnie inną definicję kawy niż
ja. Nie ma żadnych szans na porządną latte. Pytają: duża czy mała? Pokazują.
Jeśli wybierzesz małą, to to jest espresso z kroplą mleka. Jeśli dużą, to
dostaniesz filiżankę, mniej więcej coś jak cappuccino, tyle że mocne i bez
żadnej tam pianki, czy innych tego typu. Druga rzecz – tu nie ma sieciówek. To
przyjemne akurat. Widziałam jednego tylko Subwaya, ale poza tym nic a nic.
Rzecz
trzecia. Francuzi są zimni jak lód. Cokolwiek się nie powie, ich twarz
pozostaje zawsze poważna, brwi ściągnięte. Czasami mam wrażenie, że za chwilę
wybuchną śmiechem, ale to ostatecznie nigdy nie następuje. Są trochę jak małe
dzieci, które dla zasady udają obrażone, choć w rzeczywistości dawno już im
przeszło. Mówią mało, tak jakby się bali, że niechcący cię oswoją i zaczniesz
wracać jak kot-przybłęda. Na ogół traktują mnie jak powietrze, chyba że nic nie
rozumiem. Wtedy następuje lekkie westchnienie, a ich głęboko zakopane serca
uruchamiają mechanizm jakiejś obowiązkowej pomocy. Jestem intruzem, który
prowokuje ich do nadczynności, niechcianego wysiłku. Wtedy szybko się
uśmiecham, bo wyczytuję z ich myśli zapętlające się pytanie: co tu robisz?
Czternasta.
Stoję sobie przed tablicą ogłoszeń. Koło mnie stoi sobie ciemnoskóry Francuz.
Stoimy, stoimy i w końcu pytam, czy nie mówi mu nic przypadkiem „Monsieur
Girard”. Nic mu nie mówi. Mówi za to, że rozumie po angielsku, a potem i tak
nawija po francusku. Jest taka zasada chyba, że im ciemniejsza skóra, tym
bardziej zaawansowana mowa ciała. Za sprawą tego, jemu rozmawia się genialnie,
a ja po prostu daję tej chwili trwać. Ciągnie mnie za sobą po różnych pokojach
i w końcu już wie wszystko. Pan Girard będzie w piątek. To oznacza, że dalej
nie wiem co robić. Za to mój najnowszy znajomy już zdążył wciągnąć mnie do
windy. Wysiadamy na trzecim piętrze i chyba czegoś szukamy. O, jest! Puka w
tabliczkę na drzwiach, dokładnie w trzecie na niej nazwisko. Girard. Mówi:
-w piątek przyjdziesz, to od razu wskakuj
do windy i prosto na trzecie piętro!
Bardzo zmyślny plan, tylko szkoda, że
piątek jest za cztery dni. Zjeżdżamy na dół. „Nic za darmo”, myślę kiedy
podsuwa mi błyszczący wyświetlacz telefonu, żebym mogła wpisać numer. Przygląda się cyfrom ze zdziwieniem.
-jestem z Polski – informuję wyprzedzając
pytanie
-nie masz francuskiego numeru?
-jestem tu od wczoraj
Żegnamy się i znowu zostaję sama pod
tablicą z tysiącem informacji.
Czuję
się jak wysłana na misję, albo jak po utracie pamięci. Jakbym urodziła się
wczoraj. Nie umiem mówić, gubię się
kiedy idę sama, każdego dnia nie umiem tysiąca rzeczy. Pada. Nic się już nie
wydarzy. Wracam do kociarni i siadam przed komputerem. Skrobię maila do
Monsieur Girarda. Mam takiego znajomego-nieznajomego, co stacjonuje w Paryżu,
ale urodził się w Amiens. Zapytał o dzisiejszy dzień. Sam się prosił. Wylałam
cały swój niepokój. Nic nie wiem, nikt nic nie wie, tak ciężko o nawet
najdrobniejsze informacje… A on mi na to: „Spokojnie, jesteś zagraniczną
studentką, nikt ci niczego nie może zarzucić, nawet jeśli przyjdziesz na
uczelnię nago, albo nie przyjdziesz w ogóle!”. I kiedy już myślałam, że
znalazłam receptę na sukces, po krótkiej
pauzie dodał: „Ale tak poważnie, to raczej nie przychodź nago…”.
No i jeszcze trochę nowych widoczków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz