środa, 5 marca 2014

Ukraina.

            Nie oglądam telewizji, a spośród wszystkich magicznych zakamarków internetu, rzadko wybieram serwisy informacyjne. Kiedy więc jakaś informacja już zdoła do mnie dotrzeć, najczęściej oznacza to, że sprawa jest poważna. I tak też o sytuacji na Ukrainie wiadomo mi od kilku miesięcy. Dlatego dzisiaj nie będę opowiadała, co porabiam w zimnej Francji.
            W sierpniu ubiegłego roku wybrałam się z moją siostrą Go w podróż, którą być może część z Was śledziła. Celem głównym była Rosja. Droga powrotna obejmowała Ukrainę. Mam często tak, że dopiero jak czegoś dotknę, to potrafię za tym tęsknić, albo łatwiej mi to zrozumieć. Dopiero kiedy coś zobaczę, wtedy wiem na pewno. Dopiero kiedy coś pamiętam i mam w sobie – utożsamiam się. Do Kijowa trafiłyśmy 23 sierpnia i już od początku widziałyśmy, że coś się szykuje. Pełno policji, pozamykane ulice, na placach barierki. Pytamy w hostelu. Dziewczyna wyjaśnia:
-Jutro mamy Dzień Niepodległości!
Nie miałyśmy pojęcia. Całkowitym więc przypadkiem, znalazłyśmy się w centrum wydarzeń. W stolicy Ukrainy podczas obchodów.
24 sierpnia miał być naszym dniem poświęconym na zwiedzanie Kijowa – i był. Z tym że Kijów powitał nas huczniej, niż się spodziewałyśmy.
Byłam zaskoczona samym miastem. Może to wrażenie wyzwolenia po przekroczeniu rosyjskiej granicy, a może po prostu brak wyobrażenia o miejscu. Kijów wydał nam się otwarty i nowoczesny. Był miastem dla młodych ludzi. Dużym. Pamiętam, że szłyśmy jedną z głównych, zabytkowych ulic i Gosia mówiła, że budynki są wielkie, jak nigdzie. I faktycznie takie były. Monumentalne i piękne.
Doszłyśmy w końcu na Majdan. Czytałyśmy wcześniej o dużym placu, wyobrażając sobie raczej pustą przestrzeń. Tymczasem Majdan był szczelnie wypełniony ludźmi. Atmosfera była niesamowita. Siłą rzeczy zaczęłyśmy porównywać obchody Święta Niepodległości w Polsce, do tych tutaj. Brak tu było pompatycznego nastroju, powagi, surowości – wręcz przeciwnie. Wesoła, narodowa muzyka, występy, zwykli ludzie poprzebierani w stroje ludowe. Tysiące kolorów. Wszędzie flagi. Tańce. Balony. Dzieci. Pary chodzące za ręce.
            Z początkiem listopada zaczyna się piekło. Zamieszki. Słyszę pierwszy raz, drugi, trzeci, siedemnasty. Nie mogę uwierzyć. Tam? Przecież ja tam byłam dwa miesiące temu. Ludzi na placu było tyle, że do dziś pewnie jeszcze nie wyszli. I byli szczęśliwi. Patrzę na okrojone materiały podawane nam przez media. Nie wiadomo ile w tym prawdy. Nie ważne. Widzę ludzi, krew, ten sam plac. To ci? Ci sami, których widziałam? Minęłam ich gdzieś może, uchwyciłam na filmie. Ktoś, kto dziś tam zginął, może wtedy tańczył gdzieś w tym moim tłumie. Co z dziećmi? Tymi wszystkimi, które biegały, albo z tymi, co zanurzały ręce w fontannie, żeby chlapać się nawzajem? A ta dziewczyna? W ludowym stroju, co jej chłopak trzymał ją na rękach?

            Niewiele trzeba. Niewiele czasu, niewielu powodów. Złe rzeczy po prostu przychodzą. Z dnia na dzień. I zawsze, kiedy widzimy zło gdzieś z boku, wydaje nam się, że przydarza się innym, ale nas nie sięgnie. A ci ludzie na Ukrainie są do nas bardzo podobni. Ich miasta, język, zwyczaje. Bardziej niż nam się wydaje. Wiem, bo tam byłam. Może jedno nas różni – mamy póki co trochę więcej szczęścia. Uderza mnie w tym wszystkim chyba najbardziej bezsilność. Cały świat przyglądający się temu cierpieniu w odległości liczonej w centymetrach. I nic. To się dzieje. A piszę to wszystko dlatego, że nie potrafię się z tym pogodzić. Nie potrafię pogodzić się z tym, że takie rzeczy dzieją się w czasach tak wysokiego stopnia rozwoju ludzkiej kultury. Nie potrafię pogodzić się z tym, że tysiące młodych ludzi, zamiast spełniać w tej chwili swoje największe marzenia, musi marnować czas na walkę o wolność, która dla każdego człowieka powinna być czymś obligatoryjnym.


Wspomnienia a rzeczywistość:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz