poniedziałek, 31 marca 2014

Paris is always a good idea.


Wiele ważnych i dużych miast udało mi się odwiedzić przed dwudziestką. Od pewnego czasu czułam jednak wewnętrzną presję, jakbym wiedziała, że czegoś brakuje w całej tej kolekcji. Od poczucia nieuzasadnionego pragnienia, mój stan odróżniał się tym, że dokładnie wiedziałam czego w niej brakuje. Nigdy nie byłam w Paryżu. Kiedy zastanawiałam się nad wyborem miejsca, w którym osiedlę się na pół roku, bliskość stolicy Francji, powodowała, że Amiens (miasto w Picardie, godzinę na północ od Paryża) zyskiwało dodatkowe punkty względem konkurencji. Stało się miejscem bardziej przekonującym niż inne małe, francuskie miasta, z których mogłam wybierać. Paryż to chyba jedno z tych miejsc, które się kocha albo nienawidzi. Paryż w pierwszej chwili nie jest dla nas zaskoczeniem. Jesteśmy już na starcie pozbawieni dziecięcego zachwytu, bo widzieliśmy tysiące ujęć, pocztówek,  filmów. Paryż się opatrzył, wydaje się przez to znajomy i bliski. W końcu nadszedł dzień, żeby przekonać się na ile realny świat odbija w sobie te wyobrażenia. Wyruszyłam. Paryż mnie nie zawiódł. Nie pozwoliłam mu na to.
Duże miasta to dla mnie zawsze duże smutki. Budzą we mnie tęsknotę za utraconą gdzieś magią. Myślę zawsze: „Jest pięknie, ale sto lat temu…” i wyobrażam sobie zamierzchłe czasy, próbując poczuć ich specyfikę. Duże miasta tracą swoją integralność każdego dnia coraz bardziej.  Od zawsze ich nazwy, dźwięcząc w ludzkich uszach, wywoływały obrazy miejsc o wielkich możliwościach. Pod tym względem nic się nie zmienia. W dużym mieście można znaleźć wszystko. Posunęliśmy się w tym wszystkim jednak tak daleko, że ciężko stwierdzić czy ludzie miejscowi stanowią tam obecnie rzeczywistą większość. Miejskie dżungle zaczynają się do siebie niebezpiecznie upodabniać, zatracać unikatowość. Przyjmują pod swoje skrzydła każdego i każdy może dodać do nich coś od siebie. Stają się mozaiką kultur, w której ciężko czasem dopatrzeć się tej fundamentalnej, a nawet kiedy ją już odnajdziemy, wciąż oglądamy całość, nie natomiast tylko wybrane fragmenty. Paryż ciągle jak dla mnie walczy. Pozostaje w dużym stopniu francuski. Może właśnie akurat w tej obronie kultury sprawdza się mentalność Francuzów – zdystansowani i chłodni dużo wolniej otwierają się na świat, który tak naprawdę już dawno stoi pod ich drzwiami. Wchodząc do piekarni, sklepu czy muzeum, po drugiej stronie lady czeka na nas często rodowity Francuz, nie natomiast ktoś z importu. O pierwszej w nocy w metrze jest pusto. W niczym nie przypomina to podziemnego świata Londynu, który jest nieustannie zalany tłumem i nie pozwala nam odróżnić nocy od dnia. Paryż wciąż jeszcze kładzie się spać. Ulice pustoszeją i wylewa się z bram melancholia. Paryż to jakby definicja tęsknoty za czymś nieuchwytnym. Jest pełen pięknego rodzaju smutku. Tak jakby sam tęsknił za swoim dawnym blaskiem.  W Paryżu dalej występują dni tygodnia. W niedzielę czas płynie leniwie, sklepy otwarte są krótko, a ludzie chodzą wolniej niż zwykle.
Pierwszego wieczora wracam z moją siostrą do mieszkania, w którym śpimy. Vincent, który użyczył nam swojego materaca i kawałka pokoju, siada koło mnie na podłodze i pyta co myślę o Paryżu. Mówię mu co myślę, a on wpatruje się we mnie, jakby czekał na jakiś ciąg dalszy, którego ja natomiast już dla niego nie mam. Pytam czemu tak patrzy, a on odpowiada na to:
-Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś z takim zachwytem mówił o Paryżu.
Dziwię się, bo nie był to zachwyt na miarę moich możliwości, ale jednocześnie się uśmiecham. To komplement i dla mnie i dla miasta.
Moje odwiedziny Paryża nie były klasyczną „pierwszą wizytą w Paryżu”. Moja siostra kiedyś już tam była, więc zrezygnowałyśmy celowo z wszystkich „głównych” atrakcji, po które jeszcze kiedyś się tam wybiorę. Łatwiej dać się zaczarować unikając szlaków przecieranych każdego dnia przez tysiące innych ludzi. Może dlatego właśnie Paryż mnie zaczarował bardziej niż powinien? Ulice pełne kawiarni takich, że chce się wejść do każdej. Z pozoru różnią się od siebie, ale łączy je pewien rodzaj jednolitości stylu. Paryż nie jest krzykliwy. Paryż jest jak zdjęcie zrobione starym, analogowym aparatem. Pastelowe, stonowane barwy. Budynki, choć dużych rozmiarów, mają w sobie jakąś lekkość i delikatność. Kiedy przemierzałam ulice Paryża, wiedziałam, że jest to miasto do życia. Mogłabym błądzić pośród tych zamyślonych, melancholijnych ludzi, których kątem oka widziałam popijających kawę w uroczych kawiarniach. Można by tu tworzyć i znaleźć kogoś, kto nas zrozumie. Mieć ciasny pokój przy wyborze którego nie trzeba się zastanawiać nad widokiem za oknem, bo z góry wiadomo, że będzie piękny. Mały balkon z barierką z metaloplastyki. Okiennice. Piekarnie dwa piętra niżej, która budzi nas rano zapachem świeżego pieczywa.
            Paryż równocześnie nie jest miejscem do życia. Jest miastem okropnie drogim, ale to nie jest jeszcze najgorsze. Najgorsze jest to, że mieszka w nim dużo ludzi, których na Paryż nie stać. Uderzające było dla mnie jak wielu ludzi żyje na ulicy. Będąc w Rosji nie doświadczyłam takiego obrazu biedy, jak w Paryżu. Mam przed oczami obraz młodej pary siedzącej na jednym z placów. Gwar, pełno restauracji, godzina dwunasta, a oni siedzą na środku, przykryci kocem. Dziewczyna trzyma dziecko, co najwyżej dwumiesięczne. Dziecko śpi. W innym miejscu ludzie na materacu na jakiejś głównej drodze. W bramach poupychani. W drzwiach do sklepów. Przerażająco dużo ludzi ulicy. Biedy. Szalonych oczu w metrze. Pytam siostry – mówi, że jeszcze kilka lat temu prezentowało się to inaczej. To wszystko stanowi grupę rzeczy, o których nie lubimy sobie przypominać, że istnieją. Paryż jednak nie pozwala o nich zapomnieć. Gdyby mijać to nieszczęście codziennie w drodze do domu, przestaje się je zauważać, bo inaczej popadło by się w depresję. Paryż musi więc znieczulać, a jednocześnie aplikować gdzieś w podświadomości smutek, którego potem ciężko się pozbyć.

Czy dałoby się tam żyć? Tak, ale na pewno nie na zawsze. Nie wiem nawet czy na długo. Czy warto odwiedzić? Tak, powinno się jeździć do Paryża średnio raz w miesiącu. Moje wyobrażenia o tym mieście skonfrontowały się więc z rzeczywistością. Wszystko jest tam jakby mniejsze niż myślałam. Jest mniej ludzi, mniej hałasu i Wieża Eiffela też nie taka znowu duża. Widzę Paryż jako miejsce, do którego ludzie ściągali, bo panująca w nim atmosfera pozwalała poczuć się kimś więcej, nastrajała do tworzenia, do uśmiechu. Potem zaczęło ściągać tak dużo ludzi, że wyjątkowy charakter miasta rozmył się gdzieś pośród nich i żeby go odnaleźć, trzeba teraz naprawdę szukać dużo głębiej. Paryż ciągle jest miejscem, w którym leje się wino, gra muzyka, chałturzą uliczni artyści. Paryż podarował mi kilka chwil, do których czasami będę wracać w momentach zwątpienia w życie i ludzi. Wystarczy zamknąć oczy i znów być wieczorem na oświetlonych ciepłym, żółtym światłem brukowanych uliczkach Montremartre, gdzie z małych knajpek dochodzą pojedyncze dźwięki pianina, a naleśniki pachną jak szczęście.



2 komentarze:

  1. Piękne i wzruszające, po prostu piękne jest to co napisałaś aż brak mi słów.

    OdpowiedzUsuń