Zastanawiam
się ile jesteśmy w stanie wyciągnąć prawdy o człowieku z tego, co po nim
zostaje. Jeżeli ludzie zorientowali się w miarę szybko, że był to ktoś
wyjątkowy i pozbierali co trzeba do czasoszczelnych pudełek, to to jest już
duże szczęście. Niektórzy byli na tyle wyjątkowi, że potem ktoś inny wyciągnął
te rzeczy z pudełek i powkładał w szklane gabloty. Przychodzi dużo ludzi,
patrzy i tworzy z tego wszystkiego w swojej świadomości człowieka. I ten
człowiek staje się zakładnikiem naszych wyobrażeń. I ja właśnie ostatnio, też wzięłam
kogoś nieświadomie na zakładnika, a potem okazało się, że kiedyś był zupełnie
kimś innym, niż ja go sobie teraz wymyśliłam.
Pogoda
wyciągała z domu, zachęcając tak rzadko zaszczycającymi to miasto
promieniami słońca. Węsząc nadchodzącą wiosnę, dałam się namówić i wyszłam.
Wymierzyłam optymalną trasę, chciałam czegoś ciekawego małym nakładem sił (bo
nie był to dzień na zdobywanie świata). Kilka przecznic od mojego domu jest
inny dom – to jeszcze nie takie zaskakujące. Może nawet pozostałoby
niezaskakujące, gdyby nie fakt, że jest to dom, w którym ponad sto lat temu
umarł Juliusz Verne. Dwa budynki dalej stoi kolejny dom, w którym natomiast
Juliusz Verne po prostu żył i sobie mieszkał. Dom z wieżą. Stare meble,
notatki, pokoje, książki, gazety. Wszystko skrupulatnie odtworzone, żebyśmy
mogli zatopić się na chwilę w jego czasach. Na podstawie wybiórczo
przyswojonych informacji wykreowałam swój własny obraz Verne’a. Zawsze lubiłam
muzea – cudze domy. Dają mi to przeświadczenie, że choćby w dziewięćdziesięciu
procentach wszystko było sfingowane, to jednak gdzieś wśród tych wszystkich
wciśniętych w gabloty rzeczy jest coś naprawdę osobistego, coś czego sto lat
temu dotykała właśnie ta osoba, o którą to całe zamieszanie. W domu Verne’a nie
było oprócz mnie prawie nikogo. To jest zresztą jedna z zalet tego miasta.
Przynajmniej w tym czasie. Nie ma turystów i nie trzeba nawet specjalnie
wybierać jakiejś odpowiedniej pory. To się nazywa intymne zwiedzanie. Tak więc
przechodziłam z pomieszczenia do pomieszczenia, a parkiet pod moimi stopami
skrzypiał, dając mylne wrażenie, że ktoś niewidzialny jest tuż za mną. Stare
deski, które w sekundę potrafią zdradzić twoje położenie. Nawet kiedy stawiasz
najdelikatniejszy krok z możliwych, wyrywa się spod twoich stóp niewspółmierny
zgrzyt, który przechodzi falą aż do przeciwległego kąta pokoju. Gabinet. Rzeczy
na biurku rozłożone w naturalnym nieładzie. Gdyby nie stojące pod ścianami
gabloty, miałoby się wrażenie, że domownicy wyszli dosłownie przed chwilą, że
fotel Verne’a dopiero co został zwolniony od jego ciężaru. Myślę tak: miał dużo
spokoju, ładny widok z okna (wprawdzie na ulicę, ale w tamtych czasach to chyba
było miłe), żonę (jedną i długo, więc chyba było dobrze), osiągnął sukces za
życia, urządzał przyjęcia (bo widziałam zdjęcie), przemawiał z okazji ważnych
wydarzeń w mieście (na otwarciu cyrku), jego edytor był równocześnie jego
przyjacielem. Strych. Dużo starych rzeczy i ciemno. Schodzę po krętych schodach
do wyjścia. Patrzę jeszcze chwilę na wieżę, kwitnące drzewa i jestem spokojna o
Verne’a. Pozbierałam elementy układanki w całość i uznałam, że był kimś
szczęśliwym.
Potem
wieczorem zapytałam Silke o Verne’a, wiedząc, że wie o nim wszystko. Spojrzała
na mnie, wyłączyła telewizor i przez następną godzinę zburzyła doszczętnie
zbudowany przeze mnie obraz. Zawód pisarza nie był brany w jego czasach zbyt
poważnie, więc dla ugruntowania swojej pozycji w społeczeństwie wszedł w branżę
finansową, w której sobie radził, choć bez większych sukcesów. Był to
dostateczny dowód na odpowiedzialność i możliwości utrzymania rodziny, więc
Verne mógł się dzięki temu ożenić i tak też zrobił. Jego małżeństwo było
nieudane. Ożenił się z 26 letnią wdową z dwójką dzieci (małżeństwo z wdową nie
było czymś zaszczytnym). Nie rozumiała go, ale i tak rzadko był w domu, bo
zajmował się głównie podróżowaniem bez niej, więc chyba brak zrozumienia nie
powodował na co dzień bólu. Niektórzy badacze twierdzą, że miał kochankę w
Paryżu (nie potwierdzone info!). Z żoną za to miał syna, który sprawiał ogromne
problemy (nie wiem jakie, bo Silke powiedziała, że to historia na oddzielną
noc). Ludzie w tamtych czasach nie mieli zbyt wielu zajęć. Kobiety nie
pracowały i miały gospodynie, a w Amiens chyba nie działo się wiele więcej, niż
teraz. Dlatego urządzało się raz w tygodniu spotkania przy muzyce, rozmowie,
kominku i czym tam jeszcze. Raz na jakiś czas urządzało się w ogóle większe
przyjęcie. Ale nie w domu Juliusza Verne’a. Mówi się, że ludzie urządzali dwa
przyjęcia w miesiącu, a Verne urządził dwa w całym swoim życiu (z czego jego
żona była tylko na jednym, bo w czasie drugiego źle się czuła i zrezygnowała z
uczestnictwa). Silke jest fanką Verne’a, ale nie jego literatury. Lubi go jako
człowieka. Pytam dlaczego. Uważa, że Verne w swoich powieściach nie był sobą.
Robi mi się wtedy smutno, bo nie lubię kiedy ktoś nie jest sobą. Pytam
dlaczego. Dlatego, że Verne’a
pasjonowała filozofia, miał głębokie przemyślenia i ambitne prace, ale
opublikowane teksty nie są tego częścią. Odkrywcą talentu Verne’a był wydawca
Pierre-Jules Hetzel. Wydał jego pierwszą powieść „Pięć tygodni w balonie” i
kariera pisarza zaczęła nabierać tempa. Silke uważa, że to właśnie Hetzel
ukształtował styl Verne’a. Odkrył, że czytelników pociąga podróż i przygoda i
od tej chwili właśnie te dwa elementy były niezbędnymi w tekstach Verne’a. Sam
pisarz był człowiekiem konserwatywnym, o prawicowych poglądach. W dużym stopniu stanowił wroga nowych
technologii (uważał na przykład, że wprowadzenie elektryczności położy kres
pewnego rodzaju magii w kontaktach międzyludzkich i znacznie je spłyci). Hetzel
z kolei był wizjonerem. Jego programowe działanie opierało się na chęci
zainteresowania ludzi podróżami, pokazania im świata. I tego właśnie udało mu
się w duecie z Vernem, który miał niesamowicie lekkie pióro, dokonać. Stworzyli
cykl powieści, które czyta się tak łatwo i przyjemnie, że były wręcz brane za
książki dla dzieci. Czytelnik chcąc śledzić perypetie bohaterów i ciekaw ich
zakończenia, niepostrzeżenie przemierza z nimi miasta, kraje i kontynenty,
pokonując po drodze detaliczne opisy nieznanych mu, równoległych
rzeczywistości. Ten rodzaj pisarstwa
sprawił jednak, że Vern’e był nazywany pisarzem komercyjnym, którego
książki czyta się dla rozrywki. Nigdy nie wszedł w kanony lektur francuskiej
inteligencji (jak to zrobili żyjący w jego czasach Hugo czy Zola). A Silke wolałaby
żeby poszedł w stronę filozofii, bo mógł, i że Hetzel miał duży wpływ na jego
twórczość. Robi się bardzo późno, a obie mamy na wcześnie rano. Wiem, że to
jest jedna z takich rozmów, które cię zapalają i w momencie jej trwania masz
pewność, że coś zaintrygowało cię na tyle, że trzeba będzie do tego wrócić.
Tylko dzięki tej pewności, da się w pewnym momencie urwać rozmowę, mówiąc coś
jak: „dokończymy innym razem”. A potem już nigdy się do niej nie wraca, bo w
miejsce tej ciekawości zjawia się tysiąc innych. Ostatnie pytanie. Był
prekursorem fantastyki naukowej? Bo tak mówią, tak było w muzeum. A Silke mówi,
że nie. W zasadzie może nawet był, ale to nie była ‘fantastyka’. Verne był
bystry i oczytany. Wiek XIX natomiast, był rozkwitem nauki. Rewolucją w
dziedzinie technologii. Każdy dzień przynosił nowinki ze światach naukowców.
Czy samolot musi być lżejszy od powietrza, żeby latał? Verne czytał gazety,
wycinał urywki artykułów. Śledził spekulacje i próbował stworzyć dla nich ciągi
przyczynowo-skutkowe, odgadnąć co z nich wyniknie i co przyniosą. Jego powieści nie były fantastyką, tylko
przewidywaniem. Drukowane w odcinkach dawały pisarzowi szansę na zamieszczanie
w kolejnych częściach bieżących i najświeższych odkryć, rozwijanie ich w swojej
wyobraźni i podawanie czytelnikowi czegoś niezwykłego na bazie tego, co
wiadome. Około 1875 roku, w jednej ze swoich publikacji, Verne mówi o zapisie
obrazu i rejestracji dźwięku, mimo że pierwszej rejestracji dźwięku udało się
dokonać Edisonowi w 1877, a bracia Lumiere premierę swojego pierwszego filmu
odbyli w 1895. Nie można mu niczego odmówić. I tak dalej.
Po
zderzeniu mojego obrazu Verne’a z jego obrazem podanym mi przez Slike, jego
postać w mojej wyobraźni cierpiała na rozdwojenie jaźni. Obrazy były skrajnie
różne. Szukam czegoś pomiędzy. Kim był tajemniczy Verne? Kim może być ktoś, kto
nie pozostawia po sobie lisów, ani dzienników, bo chce żeby ludzie doceniali go
za jego twórczość, a nie skupiali się na tym kim był i jak mu to wychodziło?
Potraktował nas niesprawiedliwie. Ludzie zawsze są ciekawi. Szukają wspólnoty
życiorysów, sentymentalnych historii. Powinien był to wiedzieć. Próbuję
wyobrazić go sobie jeszcze raz. Chyba widzę kogoś zamkniętego w sobie.
Pogodnego, ale trzymającego duży dystans. Musiał mieć niesamowitą cierpliwość i
zapał. W dużym stopniu matematyczny umysł, zdolny do pełnej koncentracji na
jednej tylko, wybranej rzeczy. Jego
słowa czyta się lekko, z wrażeniem, że tak samo lekko wypływały spod pióra. To
jest coś, co jest dla mnie definicją geniuszu. W rzeczywistości musiały
stanowić godziny żmudnej i rzemieślniczej pracy, miesiące studiów i
przygotowań, były poprzedzone dokładnymi przekalkulowanymi planami. Verne
wstawał o piątej rano i pisał (tak mówią). Jego sukces jest kompilacją ciężkiej pracy,
talentu, poczucia humoru i weny. Słowa są jak wszystko inne. Żeby stały się
perfekcyjnie gładkie, wymagają szlifowania. U Verne’a nie ma niepotrzebnych
zdań. To jest ten rodzaj determinacji, który częściej chyba charakteryzuje
mężczyzn i którego tak mi w samej sobie brakuje. Małżeństwo. Ludzie chyba lubią słyszeć o tym,
że ktoś był szczęśliwy w sferze miłosnej i zawsze próbują to szczęście upchnąć
w cudzy życiorys. Doszukują się romantycznych historii. Nigdy się nie dowiem
jak było z Vernem, ale nie zakładałabym scenariusza godnego ekranizacji. Ludzi
tego typu charakteryzuje chyba nieustanny brak zrozumienia ze strony świata.
Myślę, że jego żona nie była w stanie stać się odstępstwem od tej reguły. Ma
już na starcie dużo gorzej, bo to jego nam szkoda, kiedy myślimy o ich
nieudanym małżeństwie. A może to właśnie na nią spadło nieszczęście? Trudno
chyba być z takim Vernem, do którego nie ma się dostępu. Rola edytora. Przyjaźń
trwająca tyle lat, musiała być spojona czymś więcej, niż tylko wspólnym sukcesem.
Dla mnie to przypadek, w którym dwie odpowiednie osoby trafiły na siebie i
ukształtowały się nawzajem. Hetzel w dużej mierze stanowi w mojej wyobraźni
ojca sukcesu Verne’a. Dał mu pomysł, który okazał się strzałem w dziesiątkę i
nie widzę w tym nic złego. To przyjemne być pisarzem docenionym za życia,
zarabiać na własnych książkach i podróżować w poszukiwaniu inspiracji. A
przynajmniej brzmi dobrze. Patrzę na zdjęcie Vere'a. Ma coś, co nazywam "dobrymi zmarszczkami". To takie kreski wychodzące z zewnętrznego kącika oka, które podsumowują jak dużo się ktoś w ciągu życia uśmiechał. Myślę, że Verne uśmiechał się dużo. Tak czy inaczej, to już chyba trzecie możliwe
wcielenie Verne’a, a rzeczywistość zapewne była jeszcze inna. Dlatego kończę,
bo kiedy niewiele o kimś wiadomo, można go wymyślać w nieskończoność. Mam
jedynie nadzieję, że Verne czuł się spełniony. Z kolei z drugiej strony mam
towarzyszące tej nadziei przeczucie, że
należał do tego typu ludzi, którzy chcą czegoś więcej niż pospolitej definicji
szczęścia.
Polskie wydanie "Czarnych Indii", Warszawa 1909.
Ja to zawsze coś naszego znajdę.
Nie wolno było robić zdjęć, ale musiałam dla Was chociaż jedno.
Gabinet Verne'a.
"- Janie! - powtórzył pan Fogg nie podnosząc zresztą głosu. - Już po raz drugi cię
wołam - rzekł, gdy Obieżyświat z zegarkiem w ręku stanął we drzwiach.
- Przecież nie ma jeszcze dwunastej! - odparł Obieżyświat.
- Wiem i nie robię ci wyrzutów. Za dziesięć minut jedziemy do Dover i Calais. Przelotny grymas ukazał się na pucołowatym obliczu Francuza. Nie miał wątpliwości, że zaszło tu jakieś nieporozumienie.
- Jaśnie pan wyjeżdża? - spytał.
- Tak jest, jedziemy w podróż dookoła świata.
W tej chwili Obieżyświat zamienił się w żywy symbol graniczącego z osłupieniem
zdumienia. Wytrzeszczył oczy, boleśnie podniósł brwi, opuścił ramiona, kolana ugięły się pod nim. Ledwie zdołał wyszeptać:
- Dookoła świata...
- I to w osiemdziesiąt dni - uzupełnił jego pan. - Jak więc widzisz, nie mamy chwili do stracenia."
wołam - rzekł, gdy Obieżyświat z zegarkiem w ręku stanął we drzwiach.
- Przecież nie ma jeszcze dwunastej! - odparł Obieżyświat.
- Wiem i nie robię ci wyrzutów. Za dziesięć minut jedziemy do Dover i Calais. Przelotny grymas ukazał się na pucołowatym obliczu Francuza. Nie miał wątpliwości, że zaszło tu jakieś nieporozumienie.
- Jaśnie pan wyjeżdża? - spytał.
- Tak jest, jedziemy w podróż dookoła świata.
W tej chwili Obieżyświat zamienił się w żywy symbol graniczącego z osłupieniem
zdumienia. Wytrzeszczył oczy, boleśnie podniósł brwi, opuścił ramiona, kolana ugięły się pod nim. Ledwie zdołał wyszeptać:
- Dookoła świata...
- I to w osiemdziesiąt dni - uzupełnił jego pan. - Jak więc widzisz, nie mamy chwili do stracenia."
'W 80 dni dookoła świata'
nuda
OdpowiedzUsuń