wtorek, 25 lutego 2014

Dużo katedry i jedzenia.

25.02.2014

            Teraz nie wiem od czego zacząć i nie zaczynam przez to wcale. Muszę, bo już i tak za dużo się nazbierało! Tym razem podsumowanie tygodnia, a nie dnia. Robię już chyba trzecie podejście. Przedwczoraj napisałam: „Ale się nazbierało”, a wczoraj zasnęłam z migającą pionową kreską na białym tle. Ale za to dziś! Dziś się będzie działo. Nie mam wymówki.
            Sprawa polska. Zostawiłam jeden cały świat gdzie indziej i nie w takim uporządkowaniu jakbym chciała. Teraz się wirtualnie łączę z różnymi ludźmi, którzy w większości nie pamiętają nawet jak wyglądam. Tłumaczę tym ludziom, że pojechałam sobie do Francji i zostaję tu do czerwca, a oni często nie łapią tej koncepcji. I tak na przykład jedna Pani, na pytanie kiedy ma konsultacje, odpowiada: „Przedwczoraj”. Opowiadam to potem koledze z tej ławki, którą grzaliśmy przez ostatnie półtora roku na dziennikarstwie, a on mi na to się śmieje i mówi: baba babie babą. Taki jeden krakowski reżyser mówi z kolei, że nie widzi innej opcji – muszę nagrać swój performance i przesłać mu i będziemy rozliczeni. A ja wyobrażam sobie wtedy jak wychodzę nago z tabliczką „Jestem z Polski” na ulice Amiens i płaczę. Tylko kto to nagra? Odpisuję mu, że ja tutaj nie mam nawet znajomych, a co dopiero możliwości technicznych, ale dziękuję, że ma mnie za taką Marinę Abramovic. W końcu pan Karol. Mój mail jest spokojnie na stronę A4. Tłumaczę, że mnie nie ma, że nie mogę nic osobiście, że co my teraz zrobimy i czy coś w ogóle, i czy on rozumie, czy wybaczy, czy powie co muszę, że Francja, że ekonomia, dwa kierunki, nikt mnie nie rozumie, że w przyszłym semestrze też z nim, że może pamięta jakie ja piękne wiersze, że będę się starać. W końcu dodaję, że wiem, że dużo to wszystko zajęło, ale krócej nie mogłam, albo nie umiałam po prostu. Po dwóch dniach, na moje pełne niepokoju wywody, tłumaczenia i pytania, pan Karol odpowiada tak:

----spokojnie,
wszystko da się załatwić,
proszę przesłać, co trzeba
(i zaliczymy)

a potem będzie podobnie
km

Myślę sobie, że pan Karol to jest gość. Na zajęciach zawsze potrafił roztaczać magię. Jedna z nielicznych osób, która nigdy nie czuje potrzeby utrudniania komuś życia. Tym charakteryzują się moim zdaniem ludzie którzy:
a) są szczęśliwi
b) znają swoją wartość i nie muszą nic nikomu udowadniać
Poczułam ten spokój z pierwszego wersu. Pan Karol, myślę, to jednak prawdziwy poeta. Nawet na maila potrafi odpisać wierszem. Przez chwilę znowu czuję, że jestem ponad to, że formalności nie istnieją, że w życiu chodzi o coś więcej. Pan Karol już wcześniej zwykł mi całym sobą o tym przypominać. Trawa, słońce, niebo, szczęście, nie warto. Spokojnie.
Jestem w stanie utrzymać ten stan aż do momentu, w którym wraca do mnie przeświadczenie, że ludzi takich jak pan Karol jest w tej chwili w moim życiu dużo mniej, niż mi to potrzebne. A potem wracam do walki o swoje.
            To była taka anegdotka wstępna, a teraz już będzie o Francji. Zaczęłam zajęcia. Jeszcze nie wszystkie, ale już. Ósma rano. Środa. Wykład jest po angielsku, więc dobra nasza. Ekonomia, ale gościu nie jest pasjonatem. Widać, że woli humanistyczną stronę życia, bo nawet w omówienie wprowadzenia linii produkcyjnej Forda, potrafi wpleść dygresję o Dickensie. I zdziwilibyście się jak niepostrzeżenie! Dużo kicha i wyraźnie chce nas przejąć stanem swojego zdrowia, bo przy każdym kichnięciu omawia swój dzisiejszy ciężki poranek i to jak źle się czuje. Mówi nawet, że odsunie się trochę, bo inaczej to nas w ogóle wszystkich po kolei pozaraża. Francuz w pierwszej ławce przytakuje, aprobując tym samym jego pomysł, a na wszelki wypadek przytyka do ust arkusz papieru i tak już zostaje do końca wykładu. Zabawni ci Francuzi. W połowie nachodzi mnie kryzys i czuję, że nie kontroluję już oczu, ani całej głowy w ogóle. Przerwa. Desperacja popycha mnie do konieczności wypicia kawy. Wkraczam do kafeterii i… czuję się jak w Polsce! Za ladą stoi naburmuszona pani po trwałej ondulacji. Oczywiście w fartuszku. Ma taką minę, że już na wejściu masz wrażenie, że coś zrobiłaś nie tak. Ostatecznie dostaję czarną kawę. Mleka nie ma.
            Weekend. Poznaję trochę ludzi. Pierwszy porządny kac na obczyźnie. Najbardziej chcę tych miejscowych. Po to wybrałam Francję! Gdybym chciała poznać Brazylijczyków, to pojechałabym do Brazylii. Nowopoznani sprzedają mi trochę ciekawostek. Podobno Picardie to najbardziej zamknięty na ludzi z zewnątrz region we Francji. A Amiens to najbardziej zamknięte na ludzi z zewnątrz miasto w Picardie. Francuzi ogólnie podobno są bardzo zamknięci. Także trafiłam w dziesiątkę! Środek tarczy! Mało podróżują. Dużo ludzi, których tu spotykam nigdy nie było za granicą. Podobno są tu też tacy, którzy nigdy nie byli w Paryżu (godzina pociągiem!). Niektórzy pytają mnie czy trudno było mi się nauczyć normalnego alfabetu, bo w Polsce jest cyrylica. Czy Polska należy do Unii Europejskiej. Czy mamy dostęp do morza. Przestaję mieć nadzieję, że ktokolwiek kojarzy gdzie jest Wrocław. Trochę to smutne i zastanawiam się na ile czuliby się u nas podobnie. I czy wiemy faktycznie więcej o świecie, czy tylko tak mi się wydaje. Oczywiście generalizuję. Spotkałam też takich, co to nawet byli w Poznaniu i Warszawie i potrafią powiedzieć „dzień dobry”. Jest też jeden Bułgar, który mówi „zamknij pizdę” - to na przykład naprawdę mnie zaskoczyło. Pytam Silke jak jest tutaj z czarnymi. Silke mówi:
-Mówią, że lepiej być białym, zdrowym i bogaty, niż czarnym, chorym i biednym.
Dużo się klepie tutaj podobno o tolerancji, ale biali Francuzi swoje wiedzą. W urzędach są dwie listy. Jedna z imionami i nazwiskami ludzi, a druga, nieco bardziej tajna, z imionami, nazwiskami i kolorem skóry. To oczywiście nic nie znaczy, jest tak po prostu. Biali raczej nie przyjaźnią się z czarnymi. Mieszane pary nie są mile widziane. To nie tak, że czarny nie może być profesorem. Może, ale musi się starać bardziej. Jeśli ktoś ma wybór pomiędzy białym a czarnym, których kompetencje są porównywalne, zawsze wybierze białego. Takie rzeczy mi tu mówią.
            Skąd wzięłam ludzi? Wzięłam się do roboty nad moim tutejszym życiem towarzyskim zaczynając od couchsurfingu. Nieoczekiwanie, ten portal wypełnił mi pół minionego tygodnia. Spotkałam się najpierw z Clarą, która powiedziała, że chętnie się spotka, bo właśnie rzuciła studia i szuka pracy, więc ma mnóstwo wolnego czasu. Czekała na mnie pod katedrą z butelką piwa i papierosem. Będzie dobrze. Przysiadłam się, od razu wiedziałam że to ona, bo na całym placu katedralnym byłyśmy tylko my dwie. Wyjęła drugie piwo i zaczęłyśmy rozmawiać. O Francji, Francuzach, Amiens, podróżach, co kogo popchnęło do wyjazdów, uczelniach.
-Moi znajomi pytali co robię w weekend. Powiedziałam, że spotykam się z tobą.
-A oni?
-Nic. Pytali po co właściwie. I co zrobię jak nie okażesz się fajna. Ludzie tu są inni. Nie rozumieją, że można się dowiedzieć czegoś ciekawego, poznać ludzi z zewnątrz. Dla nich to dziwne i niepotrzebne.
Niech sobie będą jacy chcą. Ważne jest to, kogo się spotyka, a ja wierzę, że w każdym miejscu na świecie można znaleźć kogoś ciekawego, kto nie wpisuje się w schemat. Tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać. Taka na przykład Clara, która siedzi i narzeka na Francuzów. Jest ich częścią, ale jest zupełnie inna, niż ci, o których mówi. Kiedy to miasto przestało jej wystarczać, spakowała się i wyjechała na miesiąc do Amsterdamu na kurs dla barmanów. Nikt go tutaj nie bierze pod uwagę, bo jest po angielsku (powinien być po francusku, oczywiście), ale Clara mówi, że ma ich w dupie, bo na kursie było świetnie i umie żonglować butelkami.  Chyba obie okazałyśmy się fajne, bo o drugiej w nocy jesteśmy u niej w domu, słuchamy dubstepu i robimy tagliatelle. Moja niebywała orientacja w terenie pozwala mi trafić do domu bez problemu.
            Ciężko mi wstać. Wstaję bardziej, żeby Silke wiedziała, że żyję. Mam chytry plan – zjem coś i wracam do łóżka. Tyle tylko, że kiedy schodzę do kuchni, w drzwiach pojawia się rozpromieniona Silke i oznajmia:
-Nic nie szykuj! Niedziela! Śniadanie na słodko!
Zabijcie mnie. Są croissanty z czekoladą na ciepło i kawa z mlekiem. Wciskam tylko jednego i przysięgam, że oddałabym cały poprzedni wieczór w zamian za to, żeby mieć teraz większą ochotę na to śniadanie. Świeże, ciepłe rogaliki z czekoladą, które rozpływają się w ustach. Prawdziwa kara za nieumiarkowanie. Uciekam na górę, żeby ukończyć moją rekonwalescencję. Zwlekam się około czternastej.
-Będziemy mieć gościa – słyszę
-Czyli kogo? – pytam
-Felix. Jest z Niemiec, napisał do mnie na couchsurfingu i się zgodziłam. Może być miło! Będzie koło 16.
Kolejny fenomen. Silke ma 58 lat, a na drzwiach naszego domu jest naklejka z logiem couchsurfingu. O osiemnastej dzwonek do drzwi. I wszystko się zaczyna. Felix podróżuje na stopa. Studiuje medycynę i ma teraz miesiąc przerwy, a że kocha Francję – oto jest. Uwielbia żeglować. Raz chciał żeglować z kolegą, mieli przepłynąć z jakiegoś ustalonego miejsca, na Bali. Okazało się, że się nie dogadują, a że miał już wykupiony lot powrotny z Bali do Niemiec, stwierdził, że wyrusza na Bali drogą lądową. I tak dalej. Tak mijały nam ostatnie godziny piątku. Silke donosiła co chwilę coś do jedzenia, a my wymienialiśmy spojrzenia znaczące mniej więcej: „ona jest niesamowita”. Zanim Felix przyszedł, widziałam że wygrzebała z szafy różne gry planszowe. Nie były wcale potrzebne. Rozmowa płynęła bez przerwy, aż po dwóch butelkach białego wina, Silke zniknęła w skrytce pod schodami, żeby po chwili wynurzyć się z niej z… końcówką Żubrówki! Jacyś Polacy, kiedyś dawno, przywieźli jej w prezencie. Opowiedziałam o podróży do Rosji, Felix o swoim znajomym, który jest lekarzem w Niemczech. Przez pół tygodnia chodzi w garniturze, jeździ na konferencje, a przez pozostałe dni, mieszka w wiosce, w której wszyscy zajmują się hodowlą i produkcją ekologicznego jedzenia. Ma mały domek, w którym żyje w hipisowskiej komunie, ze swoją dziewczyną i trójką znajomych. Wszystko jest wspólne, a zamiast szamponu używają ziół i popiołu. Potem jeszcze literatura, zwyczaje, różnice między ludźmi. W końcu kładziemy się spać. Cały ten wieczór, oprócz tego, że był niesamowicie przyjemny i wycisnął ze mnie mnóstwo endorfin, spowodował dwie rzeczy. Po pierwsze zbliżył mnie z Silke na tyle, że nawet ucałowała mnie na dobranoc. Po drugie miałam ochotę spakować się i wyruszyć z Felixem w dalszą drogę. Obudził mnie. Tak jakby powiedział: „hej, zapomniałaś co masz robić? Pakuj się! Świat czeka!”. Przypomniałam sobie jak to jest być w drodze. Kiedy poszli spać, otworzyłam komputer i krążyłam po świecie. Niedługo kolejny weekend. Obiecuję sobie, że coś wymyślę.
            W tamtym tygodniu po raz pierwszy weszłam do katedry. Sama. Był słoneczny dzień, dzięki temu w środku było przepięknie. Witrażowe okna zamieniały szare mury w gamę nierównomiernie rozłożonych barw. Momentami pokrywały je tak szczelnie, że trzeba było wpatrywać się dobrą chwilę, żeby uzmysłowić sobie, że to naprawdę światło, a nie farby. Dzięki Felixowi w sobotę trafiłam do katedry po raz drugi. Poprosił Silke, żeby go oprowadziła. Ona wie o katedrze wszystko. Mieszka tu od 30 lat i przez długi czas była przewodnikiem turystycznym po Amiens, dla przyjeżdżających tu grup z Niemiec. Wszystko w katedrze nagle się dla mnie zmienia. Odkrywam ją na nowo. To niesamowite, że kiedy nikt cię nie kieruje, zwracasz uwagę na zupełnie inne rzeczy. Katedra w Amiens ma tysiące swoich własnych tajemnic i specyficznych cech. Przede wszystkim – jest jedną z najwspanialszych budowli gotyckich we Francji. Silke uważa, że jest piękniejsza od paryskiej Notre Dame, a już niepodważalnym jest fakt, że jest od niej dwa razy większa. Jest mniej znana bo jest Katedrą Notre-Dame w Amiens, a nie Katedrą Notre-Dame w Paryżu. I nie ma swojego dzwonnika.
            Pożegnalny lunch. Felix rusza w dalszą drogę. Dlaczego nie żałuję, że tu jestem? Nawet kiedy pada i mam najbardziej beznadziejny dzień z możliwych, to o 20 jest kolacja. Silke jest mistrzem kuchni. Nie mogłam tu trafić lepiej, niż na nią. Reszta też idzie do przodu. Wiele rzeczy dzieje się właśnie dlatego, że tu jestem. Kilku Francuzów dowiedziało się gdzie jest Polska, Silke ma z kim oglądać ulubiony teleturniej, ja mam okazję doznawać czegoś, co  żyjąca od lat na obczyźnie Marta ujęła jako: „codziennie nowe małe upokorzenie”. Jest jeszcze coś. Pozwalam za sobą tęsknić. Kiedy się na to pozwoli, czasami o trzeciej w nocy dostaje się takie wiadomości, za którymi pojechałoby się na drugi koniec świata.

Kino St Leu. To tu słowo "kameralnie" nabrało dla mnie nowego znaczenia. 


Kotełe śpi sobie na moich kolankach. To się nazywa zdobyć zaufanie największego indywidualisty na świecie w tydzień!


Bardzo często tutaj tak to wszystko wygląda. I wtedy wszyscy mówią: "zobaczysz, że w lecie…",
po czym wymieniają co to się tu w lecie nie wyprawia.


Najbardziej rozrywkowa ulica w mieście. A tak poważnie, to wieczorem jest uroczo w dwustu procentach! Po prawej płynie sobie rzeka, a w małych kafejkach siedzi naprawdę pełno ludzi. Kiedy nie pada.


To jest jakieś warzywo zapiekane z szynką w serze. Patrzcie dalej, teraz będzie dużo jedzenia. Pod tym względem naprawdę JEST DOBRZE. <3





Tu akurat Silke mówi, że wieczór niemiecki robimy. Kiełbacha, ziemniak i kapusta. No to się zgodziłam.


Ciasto z wiśniami z naszego ogrodu. 


Piątkowy wieczór, czyli mamy gości. Danie numer jeden. Nie zaprezentuję niestety kolejnych PIĘCIU.
PS: Wszystkie zdjęcia jedzenia pochodzą z minionego tygodnia. Tak - życie jest piękne.


Teraz będzie dużo katedry.

Niebo walczy i prawie całe jest niebieskie tego dnia!


Miałam nie podpisywać, ale jakby ktoś się nie zorientował, to to jest mały chłopiec przed dużymi drzwiami katedry. I bardzo lubię to zdjęcie.


Baczny nawet obserwator może mieć trudność, więc będzie ciekawostka. Witraż zawiera pentagram. Okno wychodzi na północną stronę i nigdy nie wpada przez nie słońce. Po drugiej stronie jest okno z symbolem dobra, przez które słońca wpada (co widać po kolorach na filarze!). I to wszystko oznacza, że dobro wygrywa ze złem. A tak w skrócie: tam jest pentagram. Głównie chodzi mi o pentagram.










Moja ulubiona święta, czyli Rita - święta od spraw trudnych i beznadziejnych!
Chyba nie można mieć gorszej fuchy w zaświatach.
A ja ją tak lubię, bo o niej Jack White śpiewał 
(przyp. red. The White Stripes - White Moon)


Takie ładne kolory były.


I to już naprawdę tak na koniec. Też bardzo je lubię. Celowo nie zamieszczam zdjęcia głównej nawy, bo jak już tu do mnie przyjedziecie, albo kiedyś jak już mnie tu nie będzie i przyjedziecie, to będziecie mogli wejść i zobaczyć ją pierwszy raz. To bardzo miłe uczucie. A to wszystko tutaj, to tak na zachętę.


niedziela, 16 lutego 2014

przede wszystkim: chcę lato.

16.02.2014

            Z jednej strony łóżka mam gniazdko. Z drugiej strony łóżka mam szafkę.  I kiedy podłączam komputer do gniazdka, to nie sięgam po herbatę stojącą na szafce.  Nie denerwuje mnie to, bo tłumaczę sobie, że po prostu mam duże łóżko. Pewnie nie dowiedziałabym się o tym, gdyby nie fakt, że dziś byłam w stanie podnieść się z niego tylko i wyłącznie po to, żeby zrobić herbatę. 
            Piątek. Karim przyjechał z Paryża na dwa tygodnie do domu – do Amiens. Mówi: chodźmy na koncert. Okazuje się, że koncert jest w knajpie, z której ulotkę znalazłam przypadkiem któregoś dnia i pomyślałam o niej, że jest zachęcającą ulotką. Jeśli chodzi o Karima, to z kolei nie widziałam go nigdy na oczy. Pomógł mi dużo przed przyjazdem i trochę po przyjeździe. Mam dylemat, bo różnie to bywa z ludźmi. W końcu stwierdzam, że zdecydowanie nie mam nic do stracenia i odpisuję mu, że mam do wyboru dwie opcje: zostać w domu, albo iść z nim na koncert. Nawet jeżeli jest nudny, dziwny, albo jest mordercą, to opcja numer dwa i tak wydaje się lepsza. Karim odpisuje: no tak, wygląda na to, że nie masz wyjścia. Umawiamy się pod knajpą. Okazuje się, że jest naprawdę miły i normalny i chyba mnie nie zabije. Nawet przez chwilę myślę sobie, że może jednak mogłam umyć włosy. La Lune  des Pirates. Podobno jedno z najbardziej klimatycznych miejsc w Amiens. Mój radar alternatywy chyba powoli staje się urządzeniem najnowszej generacji, skoro trafiam tu w pierwszym tygodniu pobytu. Wpuszczają. Ludzi jest dużo i wyglądają jak wyzbierani przypadkowo z najróżniejszych miejsc. W pewnym momencie żebrak, który klęczy tuż przy wejściu podnosi się, ustawia w kolejce i wyciąga bilet z tylnej kieszeni. Ten to nie traci czasu - myślę.
            Jest bardzo kameralnie i bardzo klimatycznie. Pijemy wódkę z sokiem, bo jestem z Polski. Zwykle nie pytam tu nikogo z czym kojarzy Polskę, ale sami z tym prędzej czy później wyskakują. Mówią wtedy: wódka i kobiety. Czasami dodają: Lech Wałęsa (pomijając tych, którzy myślą, że dalej mamy komunę). Nie dziwi mnie to, mam ogólne przeświadczenie, że ludzie za mało interesują się światem.  Knajpa jest naprawdę, naprawdę mała. A przynajmniej jak na miejsce, w którym odbywają się koncerty. Z pomieszczenia z barem przechodzimy do drugiego, tego docelowego. Siadamy, chociaż już prawie nie ma gdzie. Spomiędzy stojących pod sceną ludzi wychodzi nagle chłopak i w lekkich podskokach pokonuje kilka schodków dzielących go ze sceną, tak jak często robią to zdenerwowani ludzie. Światła nie gasną, bo od początku ich nie było. Bierze gitarę i po prostu zaczyna śpiewać. Już wiem, że tak naprawdę nie było żadnego wyboru – musiałam tu być. Jego głos wypełnia salę, zaskakuje mnie idealna akustyka. Brzmi czysto i pięknie. Kiedy łapie górne rejestry, ogarnia mnie niepokój, bo przywołuje gdzieś z zaświatów Jeffa Buckleya, a to przecież niemożliwe… Mam tysiąc myśli na sekundę i niczego, żeby je uchwycić. Chyba pierwszy raz czuję w tym mieście prawdziwy spokój. Wiem, że jestem w dobrym miejscu, we właściwym czasie. Utwory są melancholijne, może nawet smutne, ale w zasadzie czemu nie?
Przed oczami przechodzą mi różne obrazy. Niebieskie światło reflektora, to wspomnienie jakiegoś koncertu we Wrocławiu, krótkotrwałego szczęścia. Nagle myślę o tym, jacy ludzie są samotni. O mojej Silke z jej sześcioma kotami. Nie znam jej historii, ale wiem, że miała kiedyś męża. Myślę o wszystkich rzeczach, które gromadzi, jakby było w nich zaklęte coś cennego. O tym jak mówi, że zabije dzikie koty, a potem wychodzi do ogrodu i sypie im karmę. Myślę o tym, jak łatwo wszystko przegrać. Popełnić błąd. Coś stracić.  Myślę o dniach, które wszystko zmieniają. Myślę o Karimie, który siedzi teraz na koncercie, z jakąś przypadkową dziewczyną z Polski. Myślę o tym, jak się przyzwyczajamy i jak bardzo może nam brakować konkretnych ludzi i miejsc. Przyzwyczajamy się tak, że nawet jeśli ktoś oferuje nam coś lepszego, albo innego nie jesteśmy zainteresowani. Widzę gdzieś w tłumie znajomą burzę loków i już prawie chcę się odezwać, kiedy przypominam sobie gdzie jestem i że to na pewno nie ta sama burza. Myślę o tysiącach miasteczek, podobnych do tego, w których chłopcy z gitarą śpiewają nieznajomym smutne piosenki. Świat wydaje mi się nagle skończoną pulą sytuacji, miejsc, ludzi i wydarzeń. Wkradłam się tu, jak do innego wymiaru i przyglądam się tym ludziom z ukrycia. Są jak my. Tak samo szczęśliwi i nieszczęśliwi, tak samo się boją, tak samo ryzykują, tak samo śmieją się i idą napić w piątkowy wieczór. Więc czego tu tak naprawdę szukam?
            Potem jeszcze jeden zespół, papieros, drink. Na zewnątrz jest przyjemnie. Karim mówi mi wtedy, że nie powinnam siedzieć cały czas w Amiens, bo dostanę depresji. Mam podróżować.
-Wiesz jak jest z miejscami? – mówi – Jest tak, że na początku jesteś zachwycona i pełna entuzjazmu. Wszystko wydaje ci się nowe i piękne, a przynajmniej interesujące. Kiedy już dobrze poznasz jakieś miejsce, widzisz jego wady. Znasz ciemne strony. Chyba dlatego tak często się przeprowadzam. Robię to dla tego początkowego zachwytu.
Idziemy wzdłuż rzeki, a w końcu przechodzimy przez most.
-Musisz poznać ludzi. Wtedy wszystko będzie dobrze. Miejsca są niczym bez ludzi. Tu jest wielu wspaniałych ludzi, ale nie siedzą w takich miejscach, jak te knajpy tutaj – mówi Karim i wskazuje na kilka pobliskich barów
-To gdzie siedzą? – pytam
-Nie wiem. W domach.
Wypijamy coś jeszcze w innym miejscu i rozchodzimy się każdy w swoją stronę.
Wracam do domu, a droga powrotna przepełniona jest radością, że z niego wyszłam.
            Rano Silke zabiera mnie ze sobą na targowisko. Jest uroczo! Stragany z warzywami, owocami, kwiatami, różnymi częściami kaczek w słoikach i innymi takimi, rozciągają się na alejce wzdłuż rzeki. Kiedy tylko widzę tutaj coś takiego, od razu mam jedną myśl: „to musi być piękne latem”. I wtedy tak strasznie, strasznie chcę już lato! Kupujemy warzywa i świeżą rybę. Potem Silke mówi:
-Pokażę ci skąd są te wszystkie warzywa.
I jedziemy na wschód miasta, gdzie rozciąga się tylko i wyłącznie zielony krajobraz. Poznaję kolejne magiczne miejsce, o którym nie miałam pojęcia. Les Hortillonnages. Pływające ogrody. Wysiadamy z samochodu. Widzę rzekę, kilkanaście małych łódek, a gdzieś w oddali wysepki. Jeszcze nie rozumiem. Silke wyjaśnia, że przed nami rozpościera się 300 hektarów (!), na których nie ma nic, tylko woda i małe wysepki. Wygląda na to, że było tu kiedyś coś na kształt bagien, ale jeszcze za czasów rzymskich, zostały wypełnione ziemią, żeby uprawiać na niej warzywa. Większość wysepek stanowi własność prywatną. Ogrodnicy przyjeżdżają na przystań, wsiadają w łódkę i płyną na swoją działkę. Od pewnego czasu opuszczone wysepki i te należące do miasta, postanowiono zagospodarować. Teraz wygląda to tak, że wiosną i latem można wynająć łódkę, dostaje się mapę i pływa od wysepki do wysepki. Na wysepkach są różne niespodzianki, albo dzieła współczesnych artystów.  Patrzę na szary krajobraz i wyobrażam sobie to wszystko, kiedy żyje w pełni. Na całą tę historię marzę o lecie trzynaście razy mocniej niż kilka minut temu na targowisku.
            Wieczorem Silke robi rybę. Jemy ją z sałatą z pływających ogrodów i białym winem, a gdzieś w tle tych wydarzeń, Kamil Stoch zdobywa złoty medal. Parzę herbatę i zamykam się u siebie. Myślę o wszystkim po trochę. 
Przypominam sobie Karima, jak pyta:
-Nie bałaś się spotkać z nieznajomym?
I siebie, jak odpowiadam:

-Bałam się.


Zanim zdjęcia, to dzielę się jeszcze piątkowym wieczorem:


tak do przemyśleń i na dobranoc.



Katedra wieczorową porą.



Drugi koncert. Zespół Au revoir Simone. To takie trzy dziewczyny, co zdecydowanie dają radę. Nic nie wspominałam, bo nie da się o wszystkim. Ale polecam.
















Dla poczucia ścisku, załączam tłumy.


Jak sobie wracałam bardzo późno, to katedra dalej stała na swoim miejscu. Razem z księżycem.





Poranek na Water Markecie.






Miły pan od serów



A to już muzeum i kawałek słońca.



Muzeum w środku, jeśli chodzi o zbiory, trzeba przyznać Luwrem nie jest, ale była np. pani mumia.
Myślałam, że nie jest prawdziwa...


…dopóki nie zorientowałam się, że jest w lodówce.




 I tak na sam sam koniec - biblioteka. Dlatego, że jest ładna i dlatego, że sobie biegnie chłopczyk przed nią. A przede wszystkim - niebieskie niebo!

czwartek, 13 lutego 2014

Girard. Wszystko wiem.

13.02.2014

Można kogoś sobie wyobrażać w określony sposób, a potem spotkać go i stwierdzić, że nie zawiódł naszych oczekiwań. Zupełnie inaczej jest jednak kiedy spotykamy kogoś i okazuje się, że nasze oczekiwania znacznie przerasta.
Jean-Louis Girard. To nazwisko od początku brzmiało jak dobra wróżba. W moim, wolnym tłumaczeniu oznaczało „nadzieja”.
Czekałam więc od jedenastej pod pokojem 320, jak wierny pies na dokładkę karmy.  Pukam. Zamknięte. Pusty, wąski korytarz i jedna z tych chwil, kiedy nie wiesz nawet jak masz stać, bo każda pozycja jest głupia i nienaturalna. Cała sytuacja oczekiwania w tym korytarzu była w ogóle nienaturalna. Każdy przechodzący mężczyzna wydaje się być nim. Gdyby to był film, tu nastąpiłoby to sztampowe ujęcie zegara, na którym tyka sekundnik. Nadciąga kolejny potencjalny Girard. Uśmiecham się porozumiewawczo, aż w końcu ten uśmiech wyciska z niego „bonjour”, daje mu nagłą pewność, że gdzieś żeśmy się już widocznie widzieli. Odpowiadam, ale niewiele to daje. Wymija mnie i zostawia sam na sam z błyszczącą tabliczką „320”. Jest. W końcu jest. Idzie z kluczem. Siwy pan w okularach z kluczem w ręku. Jego zdeterminowane kroki upewniają mnie, że za chwilę wetknie go w tą właściwą dziurkę od klucza. Postępuje zgodnie z tokiem moich myśli. Otwiera drzwi.
-Na kogo pani czeka?
-Na Monsieur Girard.
-O. A jego nie ma, widzi pani. Umawiał się z panią?
Owszem, umawiał. Skoro się umawiał, to mam wejść, usiąść, czuć się jak u siebie. Mam w każdym razie czekać. Potem coś mi jeszcze chyba opowiada, ale moja już i tak przesunięta do granic możliwości bariera językowa, pozwala tylko na bezradny uśmiech i jakieś ostatnie potakiwania.
-Jest i pan Girard! – słyszę po chwili i odwracam się w stronę drzwi.
            W drzwiach stoi odpowiedź na każde moje pytanie. Nie mówmy nic, postójmy tak sobie. W jednej chwili rozumiem, dlaczego pan Girard nie zrobił kariery aktorskiej.  Wygląda jak Johnny Depp. Johnny Depp nie szuka dublera. W zasadzie wygląda lepiej. Starzeje się w taki sposób, w jaki Johnnemu nie udaje się tego robić. W zmarszczkach na jego czole, jak w okopach, kryje się powściągliwa mądrość i tajemnica. Jest jak ostatni czystej krwi Indianin, który zjawił się tu dziś, bo wiatr przyniósł mu wieści o moim życiowym zagubieniu. Bijący z jego czarnych jak węgiel oczu blask młodości, nie próbuje przebijać się na siłę przez powłokę dojrzałości. Jest w nich jakiegoś rodzaju determinacja, przenikliwość. Tu nie trzeba niczego udowadniać. Gęste, błyszczące włosy opadają na marynarkę. Swobodne, czarne bez wyjątku. Mocne. Jest jednym z ludzi, których spojrzenie daje poczucie, że wiedzieli o tobie wszystko jeszcze zanim przekroczyłaś próg ich drzwi. Widok jest tak przyjemnie zaskakujący, że przez chwilę zapominam po co przyszłam.
            Takie rzeczy w instytucie ekonomii? Powiew świeżości, który wniósł do pokoju 320 sprawił, ze zeszło ze mnie powietrze. Spojrzeliśmy na siebie i kości zostały rzucone, nie ma odwrotu. Nie wiem jak Monsieur Girard, ale ja byłam dobrej myśli.  On chyba zresztą też, bo na jego widok momentalnie przestałam wyglądać jak 49 smutków. Oczy rozbłysły mi jak na widok słodyczy, po które wystarczy sięgnąć. Zawsze miałam słabość do Indian. Choć ta chwila wydaje się być wiecznością przez obszerność opisu, w rzeczywistości stał w drzwiach jakieś trzy sekundy, dając mi czas na uchylenie się przed ciosem, jaki wymierzył mi los przydzielając takiego koordynatora. Usiedliśmy.
-Więc? – zapytał rozparty na krześle. Jego swoboda zaczęła i mnie się udzielać.
-To ja – powiedziałam, chyba zapominając, że pierwsze wrażenie to klucz do sukcesu.
-Świetnie. Więc?
-…
-O co chciałaby mnie pani zapytać?
-Ja… W zasadzie nic nie wiem. – wyjęłam kartkę z przedmiotami i przesunęłam w jego stronę, jakby to miało dopełnić braki w mojej wypowiedzi – nie wiem na przykład…. Chodzi o to, że… Jeśli chodzi o punkty…
Pauza. Nabieram powietrza i przystępuję do kolejnego ataku.
-Chodzi o to… Czy moglibyśmy rozmawiać po angielsku?
-Nie. – Monsieur Girard wlepia we mnie czarne węgielki i wyczekuje z założonymi rękami aż się z tym pogodzę. Nie ma w tej jego upartości nic wyniosłego, ani złośliwego.  Jego wesołe i szczere spojrzenie zachęca do kolejnych prób. Nie zrażam się, mimo że nie ułatwia mi wcale sprawy. Wyczuwam we wszystkim co robi dobre intencje. Dalsze pertraktacje przebiegają ciężko, ale rzeczowo. Ostatecznie wiem już prawie wszystko.
            Jean-Louis Girard poświęcił mi godzinę swojego życia. Więcej go nie spotkam. Kazał mi wypełnione dokumenty, na których niezbędny jest jego podpis, włożyć w odpowiednim pokoju do przegródki z jego nazwiskiem. Historia krótsza niż żywot muszki owocówki. Siadam na parterze instytutu. Przypominam sobie, jak kilka minut temu przemierzaliśmy te korytarze, w pogoni za cennymi dla mnie informacjami.
-A ty co? Zajmujesz się teraz oprowadzaniem studentów? – pyta Girarda w windzie jakiś kolega po fachu. Indianin uśmiecha się tylko. Powoli uświadamiam sobie, że Monsieur Girard miał tylko podpisać mi papier. Struktura. Jest w niej wysoko. W jego obowiązkach nie leży bieganie po instytucie i układanie semestru uchodźcom ze wschodu. Dlatego ludzie tak na nas dziwnie patrzą, kiedy suniemy ramię w ramię po błękitnej tafli wykładziny parteru, kiedy błądzimy wzrokiem po tablicach, wytykamy sobie różne na nich rzeczy palcami, ściągamy brwi w zastanowieniu. Sięgnęłam po informacje na najwyższą półkę. Nikt nas nie spławia, wszystkie panie z sekretariatów stają na głowie i przeglądają ochoczo kolorowe segregatory. Monsieur Girard przyznaje, że niełatwo się tu połapać – sam ma problemy. Obmyśla wszystko. Gramy w jednej drużynie. Układa mi w głowie co mam robić (jest pierwszym Francuzem, który mówi do mnie wolno i wyraźnie). Tłumaczy od początku do końca. W końcu pyta:
-Wszystko rozumiesz?
A ja wszystko rozumiem. Żałuję, że wszystko zrozumiałam, bo zaraz potem mnie zostawia. Siedzę na parterze instytutu, archiwizuję wydarzenia. Właśnie porównywałam go do znanego aktora, kiedy pojawił się nad ekranem mojego komputera. Pędzi w płaszczu do wyjścia, włosy unoszą się w akcie wolności przy każdym kolejnym kroku. W usta wetknięty ma długopis, jakby uchwycił go gdzieś w locie, ale konieczność dalszych działań nie przewiduje czasu na przełożenie go nigdzie indziej. Nie patrzy i ja też nie patrzę. Wiem już wszystko. Siedzę w instytucie z cząstką jego determinacji, która spłynęła gdzieś na mnie, między jednym a drugim zakrętem korytarza. A on wychodzi z moim „merci”, którym obdarzyłam go na sam koniec w najszczerszym akcie wdzięczności. To nam wszystkim wystarcza.

            Dalej pada i jest szaro. Tyle się dziś dowiedziałam, że idę w nagrodę na naleśnika z czekoladą. Nie ma to jak zasłużyć. Pada. Krążę uliczkami,  ale są na tyle szare i mokre, że nie ma lepszego celu niż autobus. Mijam miejsca, które miałyby sens, gdyby było je z kim odkrywać.  Kino. Jaki to jest poziom alternatywy, jeżeli w tutejszym kinie na okładce ulotki z programem, znajduje się kadr z polskiego filmu pt. „Ida”?  Robi mi się bezpiecznie na ten widok i myślę, że może jutro…



dajcie wiosny.




To właśnie jedna z tych rzeczy, co są, tylko trzeba uważnie patrzeć. Polski film z francuskimi napisami. Czemu nie.