poniedziałek, 31 marca 2014

Paris is always a good idea.


Wiele ważnych i dużych miast udało mi się odwiedzić przed dwudziestką. Od pewnego czasu czułam jednak wewnętrzną presję, jakbym wiedziała, że czegoś brakuje w całej tej kolekcji. Od poczucia nieuzasadnionego pragnienia, mój stan odróżniał się tym, że dokładnie wiedziałam czego w niej brakuje. Nigdy nie byłam w Paryżu. Kiedy zastanawiałam się nad wyborem miejsca, w którym osiedlę się na pół roku, bliskość stolicy Francji, powodowała, że Amiens (miasto w Picardie, godzinę na północ od Paryża) zyskiwało dodatkowe punkty względem konkurencji. Stało się miejscem bardziej przekonującym niż inne małe, francuskie miasta, z których mogłam wybierać. Paryż to chyba jedno z tych miejsc, które się kocha albo nienawidzi. Paryż w pierwszej chwili nie jest dla nas zaskoczeniem. Jesteśmy już na starcie pozbawieni dziecięcego zachwytu, bo widzieliśmy tysiące ujęć, pocztówek,  filmów. Paryż się opatrzył, wydaje się przez to znajomy i bliski. W końcu nadszedł dzień, żeby przekonać się na ile realny świat odbija w sobie te wyobrażenia. Wyruszyłam. Paryż mnie nie zawiódł. Nie pozwoliłam mu na to.
Duże miasta to dla mnie zawsze duże smutki. Budzą we mnie tęsknotę za utraconą gdzieś magią. Myślę zawsze: „Jest pięknie, ale sto lat temu…” i wyobrażam sobie zamierzchłe czasy, próbując poczuć ich specyfikę. Duże miasta tracą swoją integralność każdego dnia coraz bardziej.  Od zawsze ich nazwy, dźwięcząc w ludzkich uszach, wywoływały obrazy miejsc o wielkich możliwościach. Pod tym względem nic się nie zmienia. W dużym mieście można znaleźć wszystko. Posunęliśmy się w tym wszystkim jednak tak daleko, że ciężko stwierdzić czy ludzie miejscowi stanowią tam obecnie rzeczywistą większość. Miejskie dżungle zaczynają się do siebie niebezpiecznie upodabniać, zatracać unikatowość. Przyjmują pod swoje skrzydła każdego i każdy może dodać do nich coś od siebie. Stają się mozaiką kultur, w której ciężko czasem dopatrzeć się tej fundamentalnej, a nawet kiedy ją już odnajdziemy, wciąż oglądamy całość, nie natomiast tylko wybrane fragmenty. Paryż ciągle jak dla mnie walczy. Pozostaje w dużym stopniu francuski. Może właśnie akurat w tej obronie kultury sprawdza się mentalność Francuzów – zdystansowani i chłodni dużo wolniej otwierają się na świat, który tak naprawdę już dawno stoi pod ich drzwiami. Wchodząc do piekarni, sklepu czy muzeum, po drugiej stronie lady czeka na nas często rodowity Francuz, nie natomiast ktoś z importu. O pierwszej w nocy w metrze jest pusto. W niczym nie przypomina to podziemnego świata Londynu, który jest nieustannie zalany tłumem i nie pozwala nam odróżnić nocy od dnia. Paryż wciąż jeszcze kładzie się spać. Ulice pustoszeją i wylewa się z bram melancholia. Paryż to jakby definicja tęsknoty za czymś nieuchwytnym. Jest pełen pięknego rodzaju smutku. Tak jakby sam tęsknił za swoim dawnym blaskiem.  W Paryżu dalej występują dni tygodnia. W niedzielę czas płynie leniwie, sklepy otwarte są krótko, a ludzie chodzą wolniej niż zwykle.
Pierwszego wieczora wracam z moją siostrą do mieszkania, w którym śpimy. Vincent, który użyczył nam swojego materaca i kawałka pokoju, siada koło mnie na podłodze i pyta co myślę o Paryżu. Mówię mu co myślę, a on wpatruje się we mnie, jakby czekał na jakiś ciąg dalszy, którego ja natomiast już dla niego nie mam. Pytam czemu tak patrzy, a on odpowiada na to:
-Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś z takim zachwytem mówił o Paryżu.
Dziwię się, bo nie był to zachwyt na miarę moich możliwości, ale jednocześnie się uśmiecham. To komplement i dla mnie i dla miasta.
Moje odwiedziny Paryża nie były klasyczną „pierwszą wizytą w Paryżu”. Moja siostra kiedyś już tam była, więc zrezygnowałyśmy celowo z wszystkich „głównych” atrakcji, po które jeszcze kiedyś się tam wybiorę. Łatwiej dać się zaczarować unikając szlaków przecieranych każdego dnia przez tysiące innych ludzi. Może dlatego właśnie Paryż mnie zaczarował bardziej niż powinien? Ulice pełne kawiarni takich, że chce się wejść do każdej. Z pozoru różnią się od siebie, ale łączy je pewien rodzaj jednolitości stylu. Paryż nie jest krzykliwy. Paryż jest jak zdjęcie zrobione starym, analogowym aparatem. Pastelowe, stonowane barwy. Budynki, choć dużych rozmiarów, mają w sobie jakąś lekkość i delikatność. Kiedy przemierzałam ulice Paryża, wiedziałam, że jest to miasto do życia. Mogłabym błądzić pośród tych zamyślonych, melancholijnych ludzi, których kątem oka widziałam popijających kawę w uroczych kawiarniach. Można by tu tworzyć i znaleźć kogoś, kto nas zrozumie. Mieć ciasny pokój przy wyborze którego nie trzeba się zastanawiać nad widokiem za oknem, bo z góry wiadomo, że będzie piękny. Mały balkon z barierką z metaloplastyki. Okiennice. Piekarnie dwa piętra niżej, która budzi nas rano zapachem świeżego pieczywa.
            Paryż równocześnie nie jest miejscem do życia. Jest miastem okropnie drogim, ale to nie jest jeszcze najgorsze. Najgorsze jest to, że mieszka w nim dużo ludzi, których na Paryż nie stać. Uderzające było dla mnie jak wielu ludzi żyje na ulicy. Będąc w Rosji nie doświadczyłam takiego obrazu biedy, jak w Paryżu. Mam przed oczami obraz młodej pary siedzącej na jednym z placów. Gwar, pełno restauracji, godzina dwunasta, a oni siedzą na środku, przykryci kocem. Dziewczyna trzyma dziecko, co najwyżej dwumiesięczne. Dziecko śpi. W innym miejscu ludzie na materacu na jakiejś głównej drodze. W bramach poupychani. W drzwiach do sklepów. Przerażająco dużo ludzi ulicy. Biedy. Szalonych oczu w metrze. Pytam siostry – mówi, że jeszcze kilka lat temu prezentowało się to inaczej. To wszystko stanowi grupę rzeczy, o których nie lubimy sobie przypominać, że istnieją. Paryż jednak nie pozwala o nich zapomnieć. Gdyby mijać to nieszczęście codziennie w drodze do domu, przestaje się je zauważać, bo inaczej popadło by się w depresję. Paryż musi więc znieczulać, a jednocześnie aplikować gdzieś w podświadomości smutek, którego potem ciężko się pozbyć.

Czy dałoby się tam żyć? Tak, ale na pewno nie na zawsze. Nie wiem nawet czy na długo. Czy warto odwiedzić? Tak, powinno się jeździć do Paryża średnio raz w miesiącu. Moje wyobrażenia o tym mieście skonfrontowały się więc z rzeczywistością. Wszystko jest tam jakby mniejsze niż myślałam. Jest mniej ludzi, mniej hałasu i Wieża Eiffela też nie taka znowu duża. Widzę Paryż jako miejsce, do którego ludzie ściągali, bo panująca w nim atmosfera pozwalała poczuć się kimś więcej, nastrajała do tworzenia, do uśmiechu. Potem zaczęło ściągać tak dużo ludzi, że wyjątkowy charakter miasta rozmył się gdzieś pośród nich i żeby go odnaleźć, trzeba teraz naprawdę szukać dużo głębiej. Paryż ciągle jest miejscem, w którym leje się wino, gra muzyka, chałturzą uliczni artyści. Paryż podarował mi kilka chwil, do których czasami będę wracać w momentach zwątpienia w życie i ludzi. Wystarczy zamknąć oczy i znów być wieczorem na oświetlonych ciepłym, żółtym światłem brukowanych uliczkach Montremartre, gdzie z małych knajpek dochodzą pojedyncze dźwięki pianina, a naleśniki pachną jak szczęście.



środa, 26 marca 2014

Celebrities

Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie. Natknęłam się przez przypadek na zdjęcie Johna Travolty z festiwalu w San Sebastian i…

1983 rok, festiwal filmowy w San Sebastian, John Travolta
2012 rok, ja


1957 rok, Paryż, Pont des arts, Audrey Hepburn
2014, ja

Jak spakować się na pół roku?

W pakowaniu się mam dość duże doświadczenie, ale nawet dla mnie spakowanie się na pół roku było wyzwaniem. Uświadomiłam sobie w jednej chwili, że jeszcze nigdy nie wyjeżdżałam na tak długo.

Gdzie jedziesz?
To brzmi banalnie, ale prawda jest taka, że naprawdę należy się zastanowić nad warunkami atmosferycznymi, jakie panują w miejscu, w które się przeprowadzamy. Należy wziąć też pod uwagę, że w tak długim czasie, będą się nieustannie zmieniać.
W moim przypadku sprawa była prosta – w północnej Francji pogoda niewiele się różni od tej w Polsce (może trochę więcej pada).
Jeżeli ktoś jedzie w zimne kraje, rzeczy na pewno zajmą więcej miejsca.
Przy pakowaniu ciuchów ograniczyłam się do tych najulubieńszych. Tu wszelkie porady będą brzmiały idiotycznie, dlatego bierzcie co chcecie. Jedno wiem na pewno. Na całym świecie, zawsze i wszędzie przydaje się ciepły, miły sweter, w który można się schować wieczorem.

Ile to za dużo?
Jeżeli wyjeżdżamy sami, trzeba pamiętać, że ograniczenie dla bagażu to nie tylko kilogramy, które wykupiliśmy w pakiecie do biletu lotniczego tanich linii. Przede wszystkim ograniczeniem jesteśmy my sami. Przewidując, że będziemy musieli samodzielnie pokonać trasę z lotniska do jakiegoś nieznanego nam jeszcze miejsca, dobrze jest mieć poręczny bagaż. Przykładowo – jedną dużą walizkę i bagaż podręczny w postaci plecaka. W drodze zawsze są tysiące sytuacji, w których musimy się gdzieś poprzeciskać. Panowie nie zawsze przepuszczają przodem, a kierowcy autobusów nie zawsze wyręczają nas w otwieraniu bagażnika. Wtedy dobrze jest mieć chociaż jedną rękę wolną.

Co to są rzeczy niezbędne?
Niezależnie od tego, czy wybieramy się po prostu do innej części Europy, czy też na inny, nieznany nam kontynent, trzeba mieć świadomość, że wszędzie na początku będziemy dość mocno zdezorientowani. Mam na myśli, że podejście typu „kupię na miejscu” niestety nie zawsze się sprawdza.
Polecam więc wziąć:
-leki, typu aspiryna, tabletki na ból głowy, krople do nosa, plastry itd. Z własnego doświadczenia wiem, że w pierwsze dni, kiedy nie ma się rozeznania w terenie, ciężko znaleźć choćby sklep spożywczy. Jeżeli złapie was przeziębienie, dobrze mieć przy sobie coś sprawdzonego, czego zwykle używacie i działa. Nawet jeżeli z łatwością znajdziemy aptekę, niekoniecznie będzie w niej to czego szukamy, niekoniecznie będziemy potrafili bezbłędnie opisać nasz problem w obcym języku i niekoniecznie cena będzie promocyjna,
-wszystko pt. „dla kobiet”, mniej więcej z tych samych powodów,
-jeśli wynajmujecie pokój, dowiedzcie się czy będą zapewnione pościel i ręczniki. Są to rzeczy, które zajmują pół walizki, więc informacja może okazać się dość cenna,
-suszarka do włosów, nożyczki do paznokci… – czyli wszystkie rzecz, o których można zapomnieć, bo nie pakuje się ich zwykle jadąc gdzieś na dwa tygodnie, za to używa się w codziennym życiu,
-mały plecak – jeżeli będziecie chcieli wyruszyć gdzieś na weekend, przyda wam się taka mini wersja bagażu,
-strój kąpielowy – jak kto lubi, ale zawsze mam go na liście, nawet jeśli jadę gdzieś, gdzie jest zimno, bo kto wie,
-buty do biegania i dres – bo ruch to zdrowie, a bieganie to najłatwiejsza, najtańsza, możliwa do zastosowania w każdym miejscu na kuli forma ruchu

Co jest zbędne?
O tym zdecydujecie sami, kiedy walizka nie będzie się domykała i trzeba będzie z czegoś zrezygnować.

Czego nie trzeba, ale warto?
Pewnie to zależy od człowieka, ale ja na przykład chciałam mieć ze sobą coś, co sprawi, że w nowym miejscu będę mogła poczuć się chociaż trochę jak w domu. Wzięłam ulubiony kubek i bardzo mi to pomogło w pierwsze samotne wieczory.
Ulubioną płytę. Misia.
Itd.

Co jeśli coś czego potrzebuję nie mieści się do bagażu?
Jeśli jesteś pasjonatem i nie możesz żyć bez czegoś w stylu: rower, sztanga, piłka lekarska, kolekcja wszystkich tomów słownika polskiego itp., trzeba znaleźć alternatywne rozwiązanie. Najbardziej popularnym jest wysłanie brakujących rzeczy pocztą. Jeśli jednak jest to coś dużego lub ciężkiego, niekoniecznie jest to najlepszy pomysł. Istnieje opcja wysłania przesyłki autobusem kursującym na wybranej trasie. Zwykle jest to kwestia dogadania się z kierowcą i drobnej, koleżeńskiej dotacji dla owego pana. Prosimy kogoś aby ulokował naszą przesyłkę w konkretnym autobusie i przybywamy na stację w zagranicznym mieście, odbierając tam paczkę od kierowcy. Podobnie można dogadać się z kierowcami na stronie blablacar.com, lub podobnych. Jest to jednak zawsze kwestia kredytu zaufania.

Jeśli jedziecie do północnej Francji…. weźcie parasol!

Uczcie się na moich błędach.

KALIF

            Wszystko zaczęło się kilka lat temu w złym czasie. Zły czas to taki, kiedy się leży na podłodze i nie chce się z niej wstawać. Więc leżałam na podłodze i nie chciałam wstawać i odwiedził mnie wtedy przyjaciel. Powiedział:
- Jak chcesz sobie jeszcze trochę poleżeć, to leż. Nie mogę ci pomóc, ale coś ci przyniosłem.
Położył zaraz koło mnie małego, smutniejszego nawet ode mnie, brązowego misia. Był to taki miś, jakie są misie smutnych dzieci w starych filmach. Od tamtej pory pozostajemy nierozłączni.
Ja w końcu wstałam z podłogi, za to miś ciągle pozostawał smutny. Któregoś dnia postanowiłam, że czas odmienić jego los.
Miś wyruszył w świat.

Podróże:

1. Zjednoczone Emiraty Arabskie, Dubaj 

W listopadzie 2013 roku miś odbył swoją pierwszą podróż i otrzymał w jej trakcie imię Kalif. Z bardzo prostej przyczyny. Jako jeden z nielicznych misiów trafił na szczyt wieżowca Burj Khalifa – najwyższej lądowej konstrukcji budowlanej. Budynek pobił między innymi światowy rekord wysokości pompowania mieszanki betonowej (jeśli wiecie co mam na myśli!).
Kalif nie był tam pierwszym misiem, ale na pewno jednym z nielicznych.







2. Francja, Amiens

 W lutym 2014 roku Kalif przeprowadził się razem ze mną do północnej Francji i żyjemy sobie w Amiens.



czwartek, 20 marca 2014

Juliusz Verne.

            Zastanawiam się ile jesteśmy w stanie wyciągnąć prawdy o człowieku z tego, co po nim zostaje. Jeżeli ludzie zorientowali się w miarę szybko, że był to ktoś wyjątkowy i pozbierali co trzeba do czasoszczelnych pudełek, to to jest już duże szczęście. Niektórzy byli na tyle wyjątkowi, że potem ktoś inny wyciągnął te rzeczy z pudełek i powkładał w szklane gabloty. Przychodzi dużo ludzi, patrzy i tworzy z tego wszystkiego w swojej świadomości człowieka. I ten człowiek staje się zakładnikiem naszych wyobrażeń. I ja właśnie ostatnio, też wzięłam kogoś nieświadomie na zakładnika, a potem okazało się, że kiedyś był zupełnie kimś innym, niż ja go sobie teraz wymyśliłam.
            Pogoda wyciągała z domu, zachęcając tak rzadko zaszczycającymi to miasto promieniami słońca. Węsząc nadchodzącą wiosnę, dałam się namówić i wyszłam. Wymierzyłam optymalną trasę, chciałam czegoś ciekawego małym nakładem sił (bo nie był to dzień na zdobywanie świata). Kilka przecznic od mojego domu jest inny dom – to jeszcze nie takie zaskakujące. Może nawet pozostałoby niezaskakujące, gdyby nie fakt, że jest to dom, w którym ponad sto lat temu umarł Juliusz Verne. Dwa budynki dalej stoi kolejny dom, w którym natomiast Juliusz Verne po prostu żył i sobie mieszkał. Dom z wieżą. Stare meble, notatki, pokoje, książki, gazety. Wszystko skrupulatnie odtworzone, żebyśmy mogli zatopić się na chwilę w jego czasach. Na podstawie wybiórczo przyswojonych informacji wykreowałam swój własny obraz Verne’a. Zawsze lubiłam muzea – cudze domy. Dają mi to przeświadczenie, że choćby w dziewięćdziesięciu procentach wszystko było sfingowane, to jednak gdzieś wśród tych wszystkich wciśniętych w gabloty rzeczy jest coś naprawdę osobistego, coś czego sto lat temu dotykała właśnie ta osoba, o którą to całe zamieszanie. W domu Verne’a nie było oprócz mnie prawie nikogo. To jest zresztą jedna z zalet tego miasta. Przynajmniej w tym czasie. Nie ma turystów i nie trzeba nawet specjalnie wybierać jakiejś odpowiedniej pory. To się nazywa intymne zwiedzanie. Tak więc przechodziłam z pomieszczenia do pomieszczenia, a parkiet pod moimi stopami skrzypiał, dając mylne wrażenie, że ktoś niewidzialny jest tuż za mną. Stare deski, które w sekundę potrafią zdradzić twoje położenie. Nawet kiedy stawiasz najdelikatniejszy krok z możliwych, wyrywa się spod twoich stóp niewspółmierny zgrzyt, który przechodzi falą aż do przeciwległego kąta pokoju. Gabinet. Rzeczy na biurku rozłożone w naturalnym nieładzie. Gdyby nie stojące pod ścianami gabloty, miałoby się wrażenie, że domownicy wyszli dosłownie przed chwilą, że fotel Verne’a dopiero co został zwolniony od jego ciężaru. Myślę tak: miał dużo spokoju, ładny widok z okna (wprawdzie na ulicę, ale w tamtych czasach to chyba było miłe), żonę (jedną i długo, więc chyba było dobrze), osiągnął sukces za życia, urządzał przyjęcia (bo widziałam zdjęcie), przemawiał z okazji ważnych wydarzeń w mieście (na otwarciu cyrku), jego edytor był równocześnie jego przyjacielem. Strych. Dużo starych rzeczy i ciemno. Schodzę po krętych schodach do wyjścia. Patrzę jeszcze chwilę na wieżę, kwitnące drzewa i jestem spokojna o Verne’a. Pozbierałam elementy układanki w całość i uznałam, że był kimś szczęśliwym.
            Potem wieczorem zapytałam Silke o Verne’a, wiedząc, że wie o nim wszystko. Spojrzała na mnie, wyłączyła telewizor i przez następną godzinę zburzyła doszczętnie zbudowany przeze mnie obraz. Zawód pisarza nie był brany w jego czasach zbyt poważnie, więc dla ugruntowania swojej pozycji w społeczeństwie wszedł w branżę finansową, w której sobie radził, choć bez większych sukcesów. Był to dostateczny dowód na odpowiedzialność i możliwości utrzymania rodziny, więc Verne mógł się dzięki temu ożenić i tak też zrobił. Jego małżeństwo było nieudane. Ożenił się z 26 letnią wdową z dwójką dzieci (małżeństwo z wdową nie było czymś zaszczytnym). Nie rozumiała go, ale i tak rzadko był w domu, bo zajmował się głównie podróżowaniem bez niej, więc chyba brak zrozumienia nie powodował na co dzień bólu. Niektórzy badacze twierdzą, że miał kochankę w Paryżu (nie potwierdzone info!). Z żoną za to miał syna, który sprawiał ogromne problemy (nie wiem jakie, bo Silke powiedziała, że to historia na oddzielną noc). Ludzie w tamtych czasach nie mieli zbyt wielu zajęć. Kobiety nie pracowały i miały gospodynie, a w Amiens chyba nie działo się wiele więcej, niż teraz. Dlatego urządzało się raz w tygodniu spotkania przy muzyce, rozmowie, kominku i czym tam jeszcze. Raz na jakiś czas urządzało się w ogóle większe przyjęcie. Ale nie w domu Juliusza Verne’a. Mówi się, że ludzie urządzali dwa przyjęcia w miesiącu, a Verne urządził dwa w całym swoim życiu (z czego jego żona była tylko na jednym, bo w czasie drugiego źle się czuła i zrezygnowała z uczestnictwa). Silke jest fanką Verne’a, ale nie jego literatury. Lubi go jako człowieka. Pytam dlaczego. Uważa, że Verne w swoich powieściach nie był sobą. Robi mi się wtedy smutno, bo nie lubię kiedy ktoś nie jest sobą. Pytam dlaczego.  Dlatego, że Verne’a pasjonowała filozofia, miał głębokie przemyślenia i ambitne prace, ale opublikowane teksty nie są tego częścią. Odkrywcą talentu Verne’a był wydawca Pierre-Jules Hetzel. Wydał jego pierwszą powieść „Pięć tygodni w balonie” i kariera pisarza zaczęła nabierać tempa. Silke uważa, że to właśnie Hetzel ukształtował styl Verne’a. Odkrył, że czytelników pociąga podróż i przygoda i od tej chwili właśnie te dwa elementy były niezbędnymi w tekstach Verne’a. Sam pisarz był człowiekiem konserwatywnym, o prawicowych poglądach.  W dużym stopniu stanowił wroga nowych technologii (uważał na przykład, że wprowadzenie elektryczności położy kres pewnego rodzaju magii w kontaktach międzyludzkich i znacznie je spłyci). Hetzel z kolei był wizjonerem. Jego programowe działanie opierało się na chęci zainteresowania ludzi podróżami, pokazania im świata. I tego właśnie udało mu się w duecie z Vernem, który miał niesamowicie lekkie pióro, dokonać. Stworzyli cykl powieści, które czyta się tak łatwo i przyjemnie, że były wręcz brane za książki dla dzieci. Czytelnik chcąc śledzić perypetie bohaterów i ciekaw ich zakończenia, niepostrzeżenie przemierza z nimi miasta, kraje i kontynenty, pokonując po drodze detaliczne opisy nieznanych mu, równoległych rzeczywistości. Ten rodzaj pisarstwa  sprawił jednak, że Vern’e był nazywany pisarzem komercyjnym, którego książki czyta się dla rozrywki. Nigdy nie wszedł w kanony lektur francuskiej inteligencji (jak to zrobili żyjący w jego czasach Hugo czy Zola). A Silke wolałaby żeby poszedł w stronę filozofii, bo mógł, i że Hetzel miał duży wpływ na jego twórczość. Robi się bardzo późno, a obie mamy na wcześnie rano. Wiem, że to jest jedna z takich rozmów, które cię zapalają i w momencie jej trwania masz pewność, że coś zaintrygowało cię na tyle, że trzeba będzie do tego wrócić. Tylko dzięki tej pewności, da się w pewnym momencie urwać rozmowę, mówiąc coś jak: „dokończymy innym razem”. A potem już nigdy się do niej nie wraca, bo w miejsce tej ciekawości zjawia się tysiąc innych. Ostatnie pytanie. Był prekursorem fantastyki naukowej? Bo tak mówią, tak było w muzeum. A Silke mówi, że nie. W zasadzie może nawet był, ale to nie była ‘fantastyka’. Verne był bystry i oczytany. Wiek XIX natomiast, był rozkwitem nauki. Rewolucją w dziedzinie technologii. Każdy dzień przynosił nowinki ze światach naukowców. Czy samolot musi być lżejszy od powietrza, żeby latał? Verne czytał gazety, wycinał urywki artykułów. Śledził spekulacje i próbował stworzyć dla nich ciągi przyczynowo-skutkowe, odgadnąć co z nich wyniknie i co przyniosą.  Jego powieści nie były fantastyką, tylko przewidywaniem. Drukowane w odcinkach dawały pisarzowi szansę na zamieszczanie w kolejnych częściach bieżących i najświeższych odkryć, rozwijanie ich w swojej wyobraźni i podawanie czytelnikowi czegoś niezwykłego na bazie tego, co wiadome. Około 1875 roku, w jednej ze swoich publikacji, Verne mówi o zapisie obrazu i rejestracji dźwięku, mimo że pierwszej rejestracji dźwięku udało się dokonać Edisonowi w 1877, a bracia Lumiere premierę swojego pierwszego filmu odbyli w 1895. Nie można mu niczego odmówić. I tak dalej.

            Po zderzeniu mojego obrazu Verne’a z jego obrazem podanym mi przez Slike, jego postać w mojej wyobraźni cierpiała na rozdwojenie jaźni. Obrazy były skrajnie różne. Szukam czegoś pomiędzy. Kim był tajemniczy Verne? Kim może być ktoś, kto nie pozostawia po sobie lisów, ani dzienników, bo chce żeby ludzie doceniali go za jego twórczość, a nie skupiali się na tym kim był i jak mu to wychodziło? Potraktował nas niesprawiedliwie. Ludzie zawsze są ciekawi. Szukają wspólnoty życiorysów, sentymentalnych historii. Powinien był to wiedzieć. Próbuję wyobrazić go sobie jeszcze raz. Chyba widzę kogoś zamkniętego w sobie. Pogodnego, ale trzymającego duży dystans. Musiał mieć niesamowitą cierpliwość i zapał. W dużym stopniu matematyczny umysł, zdolny do pełnej koncentracji na jednej tylko, wybranej rzeczy.  Jego słowa czyta się lekko, z wrażeniem, że tak samo lekko wypływały spod pióra. To jest coś, co jest dla mnie definicją geniuszu. W rzeczywistości musiały stanowić godziny żmudnej i rzemieślniczej pracy, miesiące studiów i przygotowań, były poprzedzone dokładnymi przekalkulowanymi planami. Verne wstawał o piątej rano i pisał (tak mówią).  Jego sukces jest kompilacją ciężkiej pracy, talentu, poczucia humoru i weny. Słowa są jak wszystko inne. Żeby stały się perfekcyjnie gładkie, wymagają szlifowania. U Verne’a nie ma niepotrzebnych zdań. To jest ten rodzaj determinacji, który częściej chyba charakteryzuje mężczyzn i którego tak mi w samej sobie brakuje.  Małżeństwo. Ludzie chyba lubią słyszeć o tym, że ktoś był szczęśliwy w sferze miłosnej i zawsze próbują to szczęście upchnąć w cudzy życiorys. Doszukują się romantycznych historii. Nigdy się nie dowiem jak było z Vernem, ale nie zakładałabym scenariusza godnego ekranizacji. Ludzi tego typu charakteryzuje chyba nieustanny brak zrozumienia ze strony świata. Myślę, że jego żona nie była w stanie stać się odstępstwem od tej reguły. Ma już na starcie dużo gorzej, bo to jego nam szkoda, kiedy myślimy o ich nieudanym małżeństwie. A może to właśnie na nią spadło nieszczęście? Trudno chyba być z takim Vernem, do którego nie ma się dostępu. Rola edytora. Przyjaźń trwająca tyle lat, musiała być spojona czymś więcej, niż tylko wspólnym sukcesem. Dla mnie to przypadek, w którym dwie odpowiednie osoby trafiły na siebie i ukształtowały się nawzajem. Hetzel w dużej mierze stanowi w mojej wyobraźni ojca sukcesu Verne’a. Dał mu pomysł, który okazał się strzałem w dziesiątkę i nie widzę w tym nic złego. To przyjemne być pisarzem docenionym za życia, zarabiać na własnych książkach i podróżować w poszukiwaniu inspiracji. A przynajmniej brzmi dobrze. Patrzę na zdjęcie Vere'a. Ma coś, co nazywam "dobrymi zmarszczkami". To takie kreski wychodzące z zewnętrznego kącika oka, które podsumowują jak dużo się ktoś w ciągu życia uśmiechał. Myślę, że Verne uśmiechał się dużo. Tak czy inaczej, to już chyba trzecie możliwe wcielenie Verne’a, a rzeczywistość zapewne była jeszcze inna. Dlatego kończę, bo kiedy niewiele o kimś wiadomo, można go wymyślać w nieskończoność. Mam jedynie nadzieję, że Verne czuł się spełniony. Z kolei z drugiej strony mam towarzyszące tej nadziei  przeczucie, że należał do tego typu ludzi, którzy chcą czegoś więcej niż pospolitej definicji szczęścia.






Polskie wydanie "Czarnych Indii", Warszawa 1909.
Ja to zawsze coś naszego znajdę.


Nie wolno było robić zdjęć, ale musiałam dla Was chociaż jedno.
Gabinet Verne'a.


"- Janie! - powtórzył pan Fogg nie podnosząc zresztą głosu. - Już po raz drugi cię
wołam - rzekł, gdy Obieżyświat z zegarkiem w ręku stanął we drzwiach.
- Przecież nie ma jeszcze dwunastej! - odparł Obieżyświat.
- Wiem i nie robię ci wyrzutów. Za dziesięć minut jedziemy do Dover i Calais. Przelotny grymas ukazał się na pucołowatym obliczu Francuza. Nie miał 
wątpliwości, że zaszło tu jakieś nieporozumienie.
- Jaśnie pan wyjeżdża? - spytał.
- Tak jest, jedziemy w podróż dookoła świata.
W tej chwili Obieżyświat zamienił się w żywy symbol graniczącego z osłupieniem

zdumienia. Wytrzeszczył oczy, boleśnie podniósł brwi, opuścił ramiona, kolana ugięły się pod nim. Ledwie zdołał wyszeptać:
- Dookoła świata...
- I to w osiemdziesiąt dni - uzupełnił jego pan. - Jak więc widzisz, nie mamy chwili do stracenia."
'W 80 dni dookoła świata'