Wiele ważnych i dużych miast udało mi się
odwiedzić przed dwudziestką. Od pewnego czasu czułam jednak wewnętrzną presję,
jakbym wiedziała, że czegoś brakuje w całej tej kolekcji. Od poczucia
nieuzasadnionego pragnienia, mój stan odróżniał się tym, że dokładnie
wiedziałam czego w niej brakuje. Nigdy nie byłam w Paryżu. Kiedy zastanawiałam
się nad wyborem miejsca, w którym osiedlę się na pół roku, bliskość stolicy
Francji, powodowała, że Amiens (miasto w Picardie, godzinę na północ od Paryża)
zyskiwało dodatkowe punkty względem konkurencji. Stało się miejscem bardziej
przekonującym niż inne małe, francuskie miasta, z których mogłam wybierać.
Paryż to chyba jedno z tych miejsc, które się kocha albo nienawidzi. Paryż w
pierwszej chwili nie jest dla nas zaskoczeniem. Jesteśmy już na starcie
pozbawieni dziecięcego zachwytu, bo widzieliśmy tysiące ujęć, pocztówek, filmów. Paryż się opatrzył, wydaje się przez
to znajomy i bliski. W końcu nadszedł dzień, żeby przekonać się na ile realny świat
odbija w sobie te wyobrażenia. Wyruszyłam. Paryż mnie nie zawiódł. Nie
pozwoliłam mu na to.
Duże miasta to dla mnie zawsze duże smutki.
Budzą we mnie tęsknotę za utraconą gdzieś magią. Myślę zawsze: „Jest pięknie,
ale sto lat temu…” i wyobrażam sobie zamierzchłe czasy, próbując poczuć ich
specyfikę. Duże miasta tracą swoją integralność każdego dnia coraz
bardziej. Od zawsze ich nazwy, dźwięcząc
w ludzkich uszach, wywoływały obrazy miejsc o wielkich możliwościach. Pod tym
względem nic się nie zmienia. W dużym mieście można znaleźć wszystko.
Posunęliśmy się w tym wszystkim jednak tak daleko, że ciężko stwierdzić czy
ludzie miejscowi stanowią tam obecnie rzeczywistą większość. Miejskie dżungle
zaczynają się do siebie niebezpiecznie upodabniać, zatracać unikatowość. Przyjmują
pod swoje skrzydła każdego i każdy może dodać do nich coś od siebie. Stają się
mozaiką kultur, w której ciężko czasem dopatrzeć się tej fundamentalnej, a
nawet kiedy ją już odnajdziemy, wciąż oglądamy całość, nie natomiast tylko
wybrane fragmenty. Paryż ciągle jak dla mnie walczy. Pozostaje w dużym stopniu
francuski. Może właśnie akurat w tej obronie kultury sprawdza się mentalność
Francuzów – zdystansowani i chłodni dużo wolniej otwierają się na świat, który
tak naprawdę już dawno stoi pod ich drzwiami. Wchodząc do piekarni, sklepu czy
muzeum, po drugiej stronie lady czeka na nas często rodowity Francuz, nie
natomiast ktoś z importu. O pierwszej w nocy w metrze jest pusto. W niczym nie
przypomina to podziemnego świata Londynu, który jest nieustannie zalany tłumem
i nie pozwala nam odróżnić nocy od dnia. Paryż wciąż jeszcze kładzie się spać.
Ulice pustoszeją i wylewa się z bram melancholia. Paryż to jakby definicja
tęsknoty za czymś nieuchwytnym. Jest pełen pięknego rodzaju smutku. Tak jakby
sam tęsknił za swoim dawnym blaskiem. W
Paryżu dalej występują dni tygodnia. W niedzielę czas płynie leniwie, sklepy
otwarte są krótko, a ludzie chodzą wolniej niż zwykle.
Pierwszego wieczora wracam z moją siostrą do
mieszkania, w którym śpimy. Vincent, który użyczył nam swojego materaca i
kawałka pokoju, siada koło mnie na podłodze i pyta co myślę o Paryżu. Mówię mu
co myślę, a on wpatruje się we mnie, jakby czekał na jakiś ciąg dalszy, którego
ja natomiast już dla niego nie mam. Pytam czemu tak patrzy, a on odpowiada na
to:
-Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś z takim zachwytem mówił o
Paryżu.
Dziwię się, bo nie był to zachwyt na miarę moich możliwości, ale
jednocześnie się uśmiecham. To komplement i dla mnie i dla miasta.
Moje odwiedziny Paryża nie były klasyczną „pierwszą wizytą w Paryżu”.
Moja siostra kiedyś już tam była, więc zrezygnowałyśmy celowo z wszystkich
„głównych” atrakcji, po które jeszcze kiedyś się tam wybiorę. Łatwiej dać się
zaczarować unikając szlaków przecieranych każdego dnia przez tysiące innych
ludzi. Może dlatego właśnie Paryż mnie zaczarował bardziej niż powinien? Ulice
pełne kawiarni takich, że chce się wejść do każdej. Z pozoru różnią się od
siebie, ale łączy je pewien rodzaj jednolitości stylu. Paryż nie jest
krzykliwy. Paryż jest jak zdjęcie zrobione starym, analogowym aparatem.
Pastelowe, stonowane barwy. Budynki, choć dużych rozmiarów, mają w sobie jakąś
lekkość i delikatność. Kiedy przemierzałam ulice Paryża, wiedziałam, że jest to
miasto do życia. Mogłabym błądzić pośród tych zamyślonych, melancholijnych
ludzi, których kątem oka widziałam popijających kawę w uroczych kawiarniach.
Można by tu tworzyć i znaleźć kogoś, kto nas zrozumie. Mieć ciasny pokój przy
wyborze którego nie trzeba się zastanawiać nad widokiem za oknem, bo z góry
wiadomo, że będzie piękny. Mały balkon z barierką z metaloplastyki. Okiennice.
Piekarnie dwa piętra niżej, która budzi nas rano zapachem świeżego pieczywa.
Paryż równocześnie nie
jest miejscem do życia. Jest miastem okropnie drogim, ale to nie jest jeszcze
najgorsze. Najgorsze jest to, że mieszka w nim dużo ludzi, których na Paryż nie
stać. Uderzające było dla mnie jak wielu ludzi żyje na ulicy. Będąc w Rosji nie
doświadczyłam takiego obrazu biedy, jak w Paryżu. Mam przed oczami obraz młodej
pary siedzącej na jednym z placów. Gwar, pełno restauracji, godzina dwunasta, a
oni siedzą na środku, przykryci kocem. Dziewczyna trzyma dziecko, co najwyżej
dwumiesięczne. Dziecko śpi. W innym miejscu ludzie na materacu na jakiejś
głównej drodze. W bramach poupychani. W drzwiach do sklepów. Przerażająco dużo
ludzi ulicy. Biedy. Szalonych oczu w metrze. Pytam siostry – mówi, że jeszcze
kilka lat temu prezentowało się to inaczej. To wszystko stanowi grupę rzeczy, o
których nie lubimy sobie przypominać, że istnieją. Paryż jednak nie pozwala o
nich zapomnieć. Gdyby mijać to nieszczęście codziennie w drodze do domu,
przestaje się je zauważać, bo inaczej popadło by się w depresję. Paryż musi
więc znieczulać, a jednocześnie aplikować gdzieś w podświadomości smutek,
którego potem ciężko się pozbyć.
Czy dałoby się tam żyć? Tak, ale na pewno nie
na zawsze. Nie wiem nawet czy na długo. Czy warto odwiedzić? Tak, powinno się
jeździć do Paryża średnio raz w miesiącu. Moje wyobrażenia o tym mieście
skonfrontowały się więc z rzeczywistością. Wszystko jest tam jakby mniejsze niż
myślałam. Jest mniej ludzi, mniej hałasu i Wieża Eiffela też nie taka znowu
duża. Widzę Paryż jako miejsce, do którego ludzie ściągali, bo panująca w nim
atmosfera pozwalała poczuć się kimś więcej, nastrajała do tworzenia, do
uśmiechu. Potem zaczęło ściągać tak dużo ludzi, że wyjątkowy charakter miasta
rozmył się gdzieś pośród nich i żeby go odnaleźć, trzeba teraz naprawdę szukać
dużo głębiej. Paryż ciągle jest miejscem, w którym leje się wino, gra muzyka, chałturzą
uliczni artyści. Paryż podarował mi kilka chwil, do których czasami będę wracać
w momentach zwątpienia w życie i ludzi. Wystarczy zamknąć oczy i znów być
wieczorem na oświetlonych ciepłym, żółtym światłem brukowanych uliczkach
Montremartre, gdzie z małych knajpek dochodzą pojedyncze dźwięki pianina, a
naleśniki pachną jak szczęście.