Z racji tego, że
ostatnio były przewodniki i poważne refleksje, najwyższy czas spuścić trochę z
tonu. Najłatwiejszym na to sposobem okazuje się to co zwykle, czyli opisanie
rzeczywistości. Od weekendu w Paryżu minęło dużo, dużo dni i muszę przyznać, że
prawie wszystkie były słoneczne. Ja na pohybel przesileniu i wszelkim innym
przeciwnościom, odzyskałam siły witalne. Może po prostu zaaklimatyzowałam się
tutaj i już nie potrzebuję dużo leżeć i jeść słodyczy.
Wrócę jednak jeszcze
na chwilę do Paryża, bo jest kilka perełek, których nie dało się wcisnąć w
przewodnik. Po pierwsze – nasz Francuz, który użyczył nam materaca. W podróży
najbardziej kocham poznawanie ludzi. Głównie dlatego, że są jeszcze wśród nich
tacy, którzy po prostu krążą gdzieś poza granicami naszej wyobraźni. Poznajesz
kogoś takiego i myślisz: cholera, nie przypuszczałem, że ktoś taki może
istnieć. To trochę jak zderzenie się z postacią, której nie bylibyśmy w stanie
stworzyć. Poznanie Vincenta, to było z kolei chyba zderzenie się z asteroidą.
Vincent, jak trafnie zauważyła moja siostra, był jak kot. Z pozoru o leniwym
usposobieniu, egzystujący bez pośpiechu, stawiający przeciągłe i delikatne
kroki, znienacka wykonywał ruch tak energiczny i zwinny, że nikt by się tego
nie spodziewał, a my podskakiwałyśmy w zaskoczeniu. Vincent miał wykreowany
całkowicie przypadkowo wizerunek, na który niektórzy ludzie pracują
latami. Mianowicie we wszystkim, co go
dotyczyło był jakiś artyzm. W dziurach w bluzce, w bazgrołach na porozrzucanych
po pokoju kartkach, nawet w klatce schodowej prowadzącej do jego mieszkania.
Jakby nieświadomie przyciągał do siebie wszystko to, co ma w sobie jakikolwiek
pierwiastek mistyczności. Cały opis jego postaci koronuje jednak wiedza o tym
kim jest Vincent. Kiedy Wam powiem, zrozumiecie, że mało jest na tym świecie
bardziej alternatywnych rzeczy. Vincent jest żonglerem. Tak więc spędziłyśmy
dwie noce z żonglerem, w pokoju dwa na dwa metry. Wieczór numer jeden.
Łazienka. Zakładam piżamę, taką co jest piżamą podróżniczą i na wszelkie
warunki i temperatury. I wtedy coś sobie uświadamiam. Jest to piżama, którą
kupiła mi kiedyś mama. Kiedy mama przeczyta dalszy ciąg, pewnie znowu powie mi
potem przez telefon, że wypisuję straszne pierdoły na tym blogu. Powie tak,
choć nie da się zaprzeczyć, że to naprawdę ona sprezentowała mi wraz z tą
piżamą, chwilę zadumy w ciasnej paryskiej toalecie. Spojrzałam bowiem na moje
długie szare spodnie, w których miałam już za chwilę zaprezentować się
żonglerowi poznanemu godzinę temu. Spojrzałam i wyczytałam treść dawno już
zapomnianą. Spodnie są bowiem pokryte powtarzającym się jak mantra napisem: „I
love boys”. Przeliczyłam w ilu krokach uda mi się przemierzyć pokój i ukryć się
pod kołdrą. No dobra. Nie było wyboru. Vincent jednak, zamiast robić z moich spodni
lekturę, powiedział:
-Teraz coś specjalnie dla ciebie. Żongluję sześcioma!
I już po chwili powietrze przecinać zaczęły zwinne białe kulki, aż
któraś w końcu rąbnęła o podłogę. Vincent potem zgasił światło i włączył Coco
Rosie. Powiedział, że to specjalnie dla nas na dobranoc. Napisałam mu więc na
pożegnanie granatowym markerem: „dobranoc” na lustrze, bo kolekcjonował tam
takie właśnie różne słowa po obcemu. Może i spędziłybyśmy z Vincentem trochę
więcej czasu, gdyby nie fakt, że w każdej wolnej chwili oddawał się
żonglowaniu, jak namiętnej kochance. I tyle Vincenta widziałyśmy.
Ostatni dzień w Paryżu. Spotykamy się z chłopakiem z Amiens, który
pracuje w Paryżu. Nie zgadniecie co robi! Pracuje w cyrku. Jest żonglerem. Cała
sytuacja sprawia, że zaczynamy Francuzów utożsamiać z pasją żonglowania. Romain
– a więc nasz żongler numer dwa – na wieść o tym, że mieszkamy u żonglera
śmieje się i mówi, że teraz pewnie myślimy, że we Francji każdy żongluje. Po
chwili robi się jednak znacznie poważniejszy i pyta:
- A iloma kulkami żongluje ten wasz Vincent?
- Sześcioma – odpowiadamy
- Ja potrafię siedmioma.
I to ucina wszelkie dalsze dyskusje.
Powrót do Amiens.
Słońce. Cisza. Znowu cisza. Ten spokój tutaj sprawia, że kiedy idę na kawę z
mlekiem do McCafe, potrafię przy pomocy ich darmowego wi-fi przejść od
przeglądania ofert pracy do przeglądania ofert studiów magisterskich w
Tajlandii. Z Amiens jest właśnie takie
małe miasto dużych możliwości. Robię tu takie rzeczy, że nikt by nie
podejrzewał. Erasmus, jakiego byście się nie spodziewali i o jakim nigdzie nie
wyczytacie. Praca w ogródku, wypady na „countryside” (jak to mawia Silke),
gotuję obiady, leżę i nic nie robię na trawie w parku, do którego ludzie
przychodzą poleżeć i nic nie porabiać. Tak jakby nagle wypluło mnie tornado. To
chyba miłe zapomnieć właśnie w taki sposób, co to znaczy pośpiech. Nigdzie się
nie śpieszę. Wstaję rano i myślę: co mam dziś do załatwienia? Nic. Jedyną
sprawą, którą się tu zajmuję jest decydowanie o samej sobie. Przestało padać
(już to mówiłam?!). Przestało, naprawdę. Czasami jeszcze tylko deszcz się
zdarza, ale to już jest taka wiosna, że nie boję się jej nazywać po imieniu.
Nawet kiedy pada – jest ciepło. Wdrożyłam w życie dwie nowe aktywności.
Po pierwsze – zapisałam się na siłownię. Pierwszy raz, kiedy zeszłam do
kuchni w dresie i wyjaśniłam co się dzieje, Silke nie była w stanie ukryć
zaskoczenia. Do tej pory potrafiłam niekiedy cały dzień nie wychodzić z pokoju,
więc raczej nie miała mnie za typ sportowca. Pewnie bała się, że umrę. Pomysł
tak czy inaczej został zaaprobowany. Właściciel siłowni wytłumaczył mi, że mają
karnety na pół roku i na rok. Wytłumaczyłam mu, że mnie mogą mieć co najwyżej
na dwa miesiące.
Niewiele więcej byliśmy sobie w stanie wytłumaczyć.
Nastąpił w tym miejscu zwrot akcji. Na wydźwięk mojego imienia, pan
przypomniał sobie wydźwięk pewnej piosenki i zaczął podśpiewywać.
-Serge Gainsbourg – mówię bez wahania, kiedy przeszedł do gwizdania
nieznanych mu wersów.
Przestaje, bo na jego twarzy pojawia się uśmiech, który nie pozwala
ustom kontynuować melodii.
Nagle okazuje się, że w tych szczególnych okolicznościach da się
wykupić karnet na dwa miesiące. Spisujemy umowę, a do siłowni zamiast przez
bramkę, wchodzę pod nią. Po raz kolejny
okazuje się, że tym wielkim światem rządzi przypadek. Piosenkę bowiem
usłyszałam kiedyś całkowitym przypadkiem. Sprawdziłam tekst z czystej
próżności - tytuł zawiera w końcu moje
imię.
-To nie jest miła piosenka – informuję po załatwieniu formalności.
Pan mi niedowierza, wklepuje tytuł w google, wlepia oczy w ekran i w
końcu wybucha śmiechem.
-„Joanna jest wielka jak słoń” – cytuje uradowany – to w takim razie
jesteś w odpowiednim miejscu!
Taki właśnie żartowniś jest z pana właściciela.
Nie przejęłam się, bo czym może się przejmować osoba, której Serge
Gainsbourg załatwił karnet na siłownię?
Po drugie ( po pierwsze było bardzo długie, nie zgubcie się!) –
wypożyczyłam rower. Kto mnie zna, ten mógłby już tutaj zakończyć czytanie i
zacząć się śmiać. Jednak dla tych, którzy nie wiedzą – jestem bardzo znanym
rowerzystą. Kilka miesięcy temu wsiadłam, po niespełna dziesięcioletniej
przerwie, na rower. Skończyło się to utratą kontroli nad kierownicą,
niewyrobieniem na zakręcie i przemierzeniem trzech metrów chodnika na samej tylko
brodzie. Oczywiście postanowiłam się nie zrażać, na wzór dziewięcioletnich
chłopców, którzy nawet lubią czasami trochę się tu i tam poobijać. Wypożyczyłam
rower. Pierwszego dnia ciągnęłam go za sobą jak psa. Drugiego dnia myślę: nikt
nie zrobi tego za ciebie tchórzu. Wyszłam więc z domu, do miasta droga z górki.
Przy pierwszym wyprzedzającym mnie samochodzie kierownica zadrżała, a potem
było różnie. Zasady ruchu pewnie rzadko spotykają się z takim brakiem szacunku,
ale nie miałam przecież złych intencji. Dumna z siebie dojechałam do parku,
wczołgałam mój zielony rower pod górkę i położyłam się na trawie. Świeci
słońce, nie zabiłam się szusując po francuskich drogach – czy może być
przyjemniej? Nagle podchodzi chłopak i siada koło mnie.
-Chyba jesteś typem sportowca – mówi, patrząc w wodę rozciągającą się
przed nami, pociągając przy tym papierosa.
Podnoszę się, jakby chcąc się upewnić czy to do mnie (choć wiem, że do
mnie). Typem sportowca? Wnioskuje to, przepraszam, po czym? Po tym, że przez
większość czasu niosę rower, zamiast na nim jechać? Nie odpowiadam, przykładam
tylko rękę do czoła odganiając tym gestem słońce od oczu i przyglądam się
mojemu jurorowi.
-Widziałem cię na moście. Pomyślałem, że się przysiądę, wyglądasz na
buntownika.
Po tej części wypowiedzi, jestem już w stu procentach przekonana, że
chodzi o noszenie roweru. Postanawiam wyjaśnić sprawę:
-Jestem dziś na rowerze pierwszy raz od dziesięciu lat – kłamię, bo nie
potrafiłabym w pełni oddać po francusku emocji związanych z moją poprzednią próbą
okiełznania tej dwukołowej maszyny kilka miesięcy temu.
Umiera mój wizerunek buntownika. Chyba mu to nie przeszkadza, bo odpala
kolejnego papierosa. Wracam do pozycji horyzontalnej.
Powiększyła się nam
rodzina. Jedna kotka jest bardzo mocno w ciąży (głównym podejrzanym jest biały
kocur, który zjawia się każdej wiosny, nie wiadomo skąd). Ludzki zespół zasilił
pewien Francuz, który zajął pokój na piętrze jeszcze wyższym niż moje, na
którym nigdy nie byłam. Tym samym uciął moje przypuszczenia, że jakiś Sinobrody
trzyma u nas na strychu swoje martwe żony. Teraz mamy prawdziwie międzynarodowe
gniazdko.
Wszystko zaczęło się tu układać. Albo może
nic się tak naprawdę nie zmieniło? Może po prostu minął „krótki okres
adaptacji”, o którym na początku wszyscy mi tak namiętnie mówili? Za tydzień o
tej porze będę pakować się w podróż do Polski. Nowy niepokój. Co jeśli ta
ciężko wywalczona harmonia rozstroi się wraz z powrotem do dobrze znanych
obrazów? Tam będzie dobrze? Jeśli będzie za dobrze, to potem tu będzie źle na
nowo. Świat pewnie wcale by się nie skończył, gdybym choć raz przestała martwić
się na zapas.
Wchodzę wieczorem pod
prysznic, gorąca woda spływa po zmęczonym ciele. Nie myślę naprawdę o niczym
(może jedynie o tym, że nie zrobiłam dziś tricepsa).
Pierwsza radość dnia jutrzejszego: obudziłeś się.
Druga: możesz samodzielnie wstać.
Tak mówi moja najstarsza siostra. Możecie to nazwać zwykłym zboczeniem
zawodowym lekarza, ale ja staram się o tym pomyśleć zawsze w miejsce
przejmowania się pierdołami.
Teraz będzie złota myśl numer dwa.
Kiedy nie wiecie, czy dacie radę przebiec siedem kilometrów, albo
podnieść 30 kilo.
Kiedy boicie się, że będziecie śmieszni.
Kiedy jedziecie do Francji nie znając języka.
Kiedy wyjeżdżacie rowerem na ulicę pełną samochodów.
Kiedy czujecie, że nadchodzi kolejne małe upokorzenie.
Albo w jakiejkolwiek innej sytuacji przynoszącej niepewność i moment
zawahania.
Zanim zaczniecie się zastanawiać co o tym powiedzą i pomyślą inni,
zanim postanowicie czy się poddać czy walczyć - popatrzcie w lustro i
zapytajcie:
Ufasz mi?