Wróciłam.
Dosłownie i w przenośni. Jakoś tak się wszystko potoczyło, że nie udało mi się
żadnym postem podsumować Francji, ani nawet żadnym postem jej opuścić. Nauczona
doświadczeniem wiem, że tego nie nadrobię i obiecywanie tego samej sobie, a tym
bardziej Wam, jest bez większego sensu. Znów jestem we Wrocławiu i egzystuję w
zasadzie na powierzchni może 30 km2 i to wszystko.
Powrót
nie był wcale straszny. Większość znajomych porozjeżdżała się z Amiens na kilka
dni czy tygodni przede mną, więc wyjeżdżałam w zasadzie z już pustego miasta.
We Wrocławiu spadła na mnie tona dokumentów do wypełnienia i ta biurokracja ciągnęła się za mną przez całe wakacje. Z perspektywy czasu smutno mi się
myśli o lipcu i sierpniu, bo rozlewa mi się w myślach w jakąś czarną plamę.
Chyba niewiele się tam działo. Podróżowałam jedynie po pustych korytarzach
Uniwersytetu Ekonomicznego w poszukiwaniu ludzi, których tam nie było, próbując
otwierać gabinety, które zawsze okazywały się zamknięte. Wrzesień. Wrzesień to
było trochę potu i łez, popadanie w jakieś skrajne nastroje i taki ogólny bezsens życia, bo trzeba było dokończyć pracę licencjacką, a tu nagle
okazało się, że nawet pisanie na samodzielnie wybrany temat, o rzeczach, które
się lubi i które są gdzieś tam ważne, niekoniecznie jest na szczycie piramidy
życiowych przyjemności. I w ogóle taki wielki umysł i aktywny człowiek ma nagle się skupić na jednym - nie łatwo! Ostatecznie obroniłam się, moją pracę przeczytałam w zasadzie jako jedyna, sama zatwierdziłam ją do druku i w ogóle wszystko robiłam na ostatnią chwilę i sama, sama, sama. Mój własny promotor
nie stawił się na obronie i działy się jeszcze różne inne cuda, a potem wszystko się udało, skończyło i już nie ma znaczenia. Teraz jest listopad, a ja zaczynam pisać kolejny licencjat.
Ale...
Jest
to listopad, na który czekałam od maja! To właśnie wtedy, mieszkając jeszcze we Francji, kupiłam bilet na koncert
Jacka White’a w Brukseli i to właśnie wtedy wykupiłam tani lot w dwie strony.
Jakiś czas temu okazało się, że jego trasa się powiększa i że zagra w Krakowie.
Wzięłam to za dobrą kartę, że ogłosili dodatkowe terminy tak późno – dzięki
temu zobaczę Brukselę, inaczej na pewno zdecydowałabym się na Kraków, bo blisko, taniej, łatwiej.
Niezależnie od pogody i od wszystkiego innego już teraz mogę uznać, że wyjazd
będzie super. Jeśli tylko uda mi się tam dotrzeć i wrócić, a pomiędzy
tymi dwoma usłyszeć (po raz trzeci!) Whita – nie może być źle.
Rzadko podróżuję całkiem sama za
granicę (nie licząc całej Francji). Do tej pory zawsze przynajmniej ktoś gdzieś na mnie czekał. Tym razem
będzie znowu żywioł (chociaż plany już ruszyły i się tworzą). Ruszam na Brukselę
na całe dni sześć i wykorzystam je jak trzeba, a potem wszystko tutaj popolecam, co tylko będzie tego warte. Od dawna mnie ciągnie z powrotem gdzieś w świat i
nawet tym małym, krótkim, mało dzikim tygodniem cieszę się strasznie. Bo będzie
nowe i inne i ładne i smaczne. Trochę już poczytałam i kilka cudownych ludzi,
kiedy zwróciłam się do nich z pytaniami, odpisało mi przekraczając wszelkie
oczekiwania. Uciekajcie od smutnych ludzi! Zostało jeszcze trochę tych po
drugiej stronie barykady. Trzymajcie kciuki za mnie, za Brukselę i za Jacka. A
najlepiej za wszystko na raz. I tym razem do rychłego, mam nadzieję!